Jak zwykli mówić ludzie, którzy wyszli z maminych brzuchów przed rokiem pańskim 1980 – „wy, młodzi, niczego nie szanujecie”. I już się chcemy przeciwstawiać, już się rwiemy do jakichś wypomnień, już w naszych ustach kumulujemy wiązankę wykrzykników, by nią parsknąć z oburzeniem w kierunku naszego oskarżyciela  - a ja po prostu chciałabym odpowiedzieć, że owszem, jest coś, co każdy młody szanuje. Co to takiego – czyżby jakaś najnowsza konsola, czyżby trzecioklasista, który podpalił toaletę na drugim piętrze, wkładając kilka petard do sedesu? Nie, drodzy państwo – to coś, to owiane tajemnicą, iście mistyczne coś, to DZIEŃ WOLNY OD PRACY.

By oddać należną cześć temu jakże ważnemu okresowi tygodnia, przedstawiciele młodego pokolenia, po pierwsze: popijają armaniaka ze swoimi znajomymi, prawdopodobnie w jakimś klubie puszczającym muzykę, której twórcy, cóż, nie mają co liczyć na Grammy. Po drugie: przybierają formę obślinionego doga niemieckiego, rozłożonego bezkarnie przed telewizorem i niemającego nawet pojęcia o istnieniu czegoś tak bezdusznego, jak tabliczka mnożenia (zdecydowanie moja działka). Po trzecie: odrabiają poniedziałkowe lekcje, co, przyznajmy szczerze, jest równie rozpowszechnione, co wpuszczanie Jehowych za próg. Po czwarte: poświęcają czas przyjemnościom bardziej ideologicznym niż pląsanie pod rytm Napalonej Anki – może jakaś książka, może jakiś film. No właśnie, film – ale jak tu jakiś wybrać? Filmów rozkosznych setki, tysiące – mniej równie rozkosznych polskich dystrybutorów.

Wspomniani wyżej panowie i inne śmiałki od nazewnictwa filmów zagranicznych mają tak bogatą i urozmaiconą wyobraźnię, że wychodzą najwidoczniej z założenia, że oni sami wiedzą najlepiej, jak się dany film powinien nazywać. Zasady logiki ani znanych powszechnie prawd nie mają tu za wielkiego znaczenia, mamy więc 500 Dni Miłości z 500 Days Of Summer, mamy Wirujący Seks stworzony z Dirty Dancing i, mój faworyt, Reality Bites zamienione na, uwaga, Orbitowanie bez Cukru. Jedno przyznać musimy – cukier ten jest ryzyka co najmniej podwyższonego.

Dzielne polskie zuchy od transformacji wykazują ponadto ponadprzeciętną słabość do apostrof – Witaj w klubie; Hej, Skarbie; Co jest grane, Davis?. Bywają także tacy, którzy zamiast trudnić się przekładem, wolą dodać do oryginału coś od siebie. Tym sposobem z prostego HitchHitch: Najlepszy doradca przeciętnego faceta. Jakie to proste! Zaobserwować można nawet osobliwy ruch, kiedy nagłówek plakatu zaczyna służyć do popisów nie tylko lingwistycznych, ale i do upustu życiowych frustracji. Przykładem nam Not Another Teen Movie, który jakiś nieznany mi z nazwiska ani imienia tytułoman (urodzony zapewne przed rokiem pańskim 1980) przechrzcił na To nie jest kolejna komedia dla kretynów. No nie wiem jak was, ale mnie to dotknęło!

Postanowiłam poszukać usprawiedliwienia dla tych polskich porywów na zdradzieckie, translacyjne wody. Podczas swoich detektywistycznych zwiadów natrafiłam na dość zabawny wspominek o tym, kiedy to jakiś zawzięty w potrzebie tłumaczenia, PRL-owski urzędnik przerobił w latach ‘70 francuski perfum Char Noir na… Milcz Brunecie. Tutaj mamy więc do czynienia z przypadkiem odwrotnym, aniżeli zazwyczaj: szerokie horyzonty kontra klapy na oczach. Jest to jednak jedyny taki okaz na jaki natrafiłam. Jak się okazało, nawet kiedy Marylin Monroe zdobywała szczyty popularności filmem Some Like It Hot, u nas bawił on jako Pół żartem, pół serio.

Czy więc interpretacji brak, czy może huczy od jej nadmiaru – ma to skutki stratne i zgubne. Ofiarami my, skazani na lecące „na jedynce” komedie z Benem Stillerem i wszyscy Ci młodzi i starsi kawalerowie, którzy wyjść z podziwu nie mogą, jakże to obiekt ich westchnień z „chcesz miętówkę” zrobił „sugerujesz, że śmierdzi mi z ust”.


Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto