Jako fanka Amerykańskiej Akademii Filmowej (mimo kilku jej dziwactw), a przede wszystkim pani
prowadzącej tegoroczne rozdanie nagród – Ellen DeGeneres, postanowiłam urządzić sobie mały
maraton z obrazami nominowanymi do głównych nagród.
Na pierwszy ogień poszedł szeroko komentowany Wilk z Wallstreet. 180 minut wypełnionych rozrzucaniem dolarów, wciąganiem amfy i krzykami giełdowych maklerów – w jednym zdaniu wielkie, nowojorskie YOLO wprost od Leonadro DiCaprio. Co do samego Leo, tegoroczna nominacja jest już jego czwartą i powoli zaczynam dochodzić do założenia, ze Akademia przetrzyma go tak jeszcze z trzydzieści lat, da nagrodę na całokształt… i to będzie na tyle. Tegorocznym faworytem do statuetki za najlepsza męską role pierwszoplanową jest Matthew McConaughey, który po niezbyt ambitnej serii zachodnich komedii romantycznych, powraca do łask krytyków świetną rolą w Witaj w Klubie. Swoją drogą usytułowana w Dallas opowieść wylansowała także obstawianego zwycięzcę za rolę drugoplanową – Jareda Leto, znanego szerzej jako wokalista 30 Seconds To Mars, który jak na razie zgarnia wszystkie grand prix jakie tylko się da – ze Złotym Globem na czele.
Kolejnym zamkniętym w końcówce poprzedniego wieku obrazem jest American Hustle – parada niezrównoważonych policjantów, nieistniejących pożyczek i szybującej inflacji. U Russela wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku, aktorzy grają lepiej niż kiedykolwiek wcześniej (nominacje we wszystkich kategoriach mówią same za siebie) a genialna charakteryzacja pozwala bez trudu poczuć disco klimat przełomu lat 70 i 80. Do mnie to dzieło nie przemówiło – ono mi wrzasnęło prosto do ucha. Być może to z powodu słabości do niepodrabialnej energii Jennifer Lawrence. Być może to dlatego, że to po prostu naprawdę świetny film.
Na Wilku i Klubie nie kończą się też opowieści biograficzne - mamy jeszcze Kapitana Philipsa. Nie byłam do tego filmu nastawiona pozytywnie. Statek napadnięty przez grupę somalijskich piratów nie wydaję się ani tematem oryginalnym, ani wyczerpującym. Ah, jakże się myliłam! Greengrass nie dokonuje podziału na dobrych i złych, nie stara się za wszelką cenę oczerniać afrykańskich złodziei czy wychwalać odwagę załogi kontenerowca – w tym układzie obydwie strony są ofiarami, pionkami w rękach czy to wielkiego koncernu czy starszyzny plemienia, która zgarnia większość rabunku, nie ryzykując stratą głowy i poplamieniem rąk. Równie ciekawe co podejście reżysera jest to, że Tom Hanks w połowie swoich scen zostaje zupełnie przyćmiony – przez dotychczasowego kierowcę taksówki, który bez grama doświadczenia zdobył role przywódcy czarnoskórych korsarzy. Jeżeli za swoją pierwszą role Bardhat Abdi dostaje nominacje do Oskara, teraz może być już tylko lepiej!
Z konwekcji przeszłości wyrwała się niereklamowana szeroko „Ona” Spika Jonza. Usadowiona w kilkanaście lat starszym niż dzisiaj Los Angeles historia mężczyzny zakochanego… w swoim systemie operacyjnym (w tej roli zmysłowy głos Scarlet Johanson). Nie jest to ekranizacja moralnego upadku społeczeństwa ani świata rzeczywistego przejmowanego przez wirtualny. Pastelowe barwy zastępują tak bardzo popularną w filmach przyszłości high-tech a zamiast rozdmuchanego futuryzmu dostajemy zestaw melancholii, tragizmu i przede wszystkim – tęsknoty. Fani science fiction niech się jednak nie martwią – dla nich stworzono osadzoną w kosmosie Grawitacje, w której wzorem McConaugheya, Sandra Bullock uwalnia się od łatki aktorki łatwej i przyjemnej. Kto wie, może wreszcie zacznę ją odróżniać od Julii Roberts.
Gala odbędzie się, wyjątkowo, dopiero 4 marca, zaś pełną listę nominowanych możecie zobaczyć na filmowej stronie onetu.