Znasz to uczucie, gdy aż tak ci się nudzi, że masz ochotę się pouczyć? Ja też nie. Znam jednak te emocje, kiedy mama każe mi stać w kolejce do kasy i sama idzie na drugi koniec sklepu po makaron świderki. Kasjerka już wyciąga ręce, że skasować pierwszy z moich zakupów, a ja zdaję sobie sprawę, że nie mam pieniędzy.
Panika. Właściwie to PANIKA.
Właśnie ona była przy mnie podczas pierwszych dni nauki w liceum, niczym najlepsza przyjaciółka.
Zacznijmy jednak od samego początku.
Już w gimnazjum mówili nam, że "w liceum nie będzie tak łatwo". Na każdym kroku powtarzali, niczym katarynka: "trzeba będzie się dużo uczyć" i "nikt was nie poprosi, żebyście poprawiali sprawdziany"- a my, jak zwykle, swoje. Przez wakacje szufladka w naszych głowach z napisem "SZKOŁA" pokryła się pajęczynami, a gimnazjalne przestrogi zaszyły się w odległych czeluściach pamięci i błogo zasnęły. Przebudziły się dopiero we wrześniu i my, pierwszoklasiści, musieliśmy przyznać rację wszystkim Ciotkom Dobrym Radom - nie było łatwo. Już od samego początku nauczyciele wymagali od nas maksimum wiedzy i aktywności - żeby nas zmobilizować, robili kartkówki, pomijając całkowicie tzw. "okres ochronny". Trochę ponarzekaliśmy, ale dalej dzielnie znosiliśmy ogrom prac domowych i naukę z lekcji na lekcję z kilkunastu przedmiotów.
Październik był sezonem sprawdzianów i prac klasowych. Już dawno zorientowaliśmy się, na których lekcjach można odpocząć, a na które lepiej się nie spóźniać. Przyzwyczailiśmy się już do kilometrowej kolejki do dziewczęcej toalety, wąskich korytarzy i ludzi w sportowych strojach paradujących od czasu do czasu przy akompaniamencie ukochanej syreny z sali POSM. Każdy przedmiot powinien być przez nas opanowany niemalże na poziomie rozszerzonym- to też nie była nowość, przecież jesteśmy liceum OGÓLNOKSZTAŁCĄCYM!
W listopadzie na uczniów pana Babiarczyka padł blady strach, bo wyżej wymieniony nauczyciel postanowił urozmaicić swoje jakże zwyczajne lekcje i wprowadził tzw. "wejściówki", czym spędził sen z powiek niejednemu pierwszoklasiście, nie mówiąc już o maturzystach i ich rok młodszych kolegach. Poznaliśmy też oceny ze sprawdzianu z mapy geograficznej świata. Większości z nas nie było do śmiechu, ale niektórzy mówią, że dwie osoby dostały szóstki. Przejdą do historii, jestem tego pewna. Pojechaliśmy też do kina i chociaż film, powiedzmy sobie szczerze, był średni, to naprawdę miło było spędzić ten dzień gdzieś indziej niż w szkole.
Grudzień przyniósł zakończenie semestru, zarówno dla maturzystów, jak i całej reszty uczniów. Zaczęły się masowe poprawy i zaliczenia, pierwsze w życiu oceny niedostateczne na semestr, płacz, radość i poczucie niesprawiedliwości, bo przecież mi należała się czwórka, ale jej?! Półrocze zakończyło się wigiliami, gdzie zamiast pysznego karpia na stole rządziły żelki, a pod papierowym obrusem sianko godnie zastępowały okruszki po "Familijnych". Prawdziwie świąteczna atmosfera, nie ma co.
Skończyliśmy gimnazjum, zaczęliśmy liceum - szkołę bardziej wymagającą od poprzednich. Wymagającą czasu, nauki, zaangażowania, ale przynoszącą widoczne rezultaty. Każdy z nas, niczym Tezeusz w dedalowym Labiryncie szuka właściwej drogi, aby osiągnąć cel, a nauczyciele, którzy jak Ariadna oferują swą pomoc w postaci mitycznej nici, starają się ułatwić nam realizację naszych planów i marzeń. Te cztery miesiące były przełomowe - zmieniliśmy środowisko, dojrzeliśmy, poznaliśmy nowych nauczycieli, często nietuzinkowych, z którymi będziemy mieli przyjemność (lub nie) jeszcze przez kilka lat pracować i zawarliśmy przyjaźnie, które przetrwają szmat czasu. Kto w obliczu takich pozytywów będzie zwracał uwagę na kolejki do łazienki?