Jeden, wyjątkowy dzień w roku, w którym cała rodzina zbiera się w jednym miejscu, aby w atmosferze względnego spokoju, wspomnień i jesiennej, nostalgicznej zadumy móc odpocząć i podpatrzeć co kto założył na siebie, z kim kto przyszedł, co by przy kawie było o czym rozmawiać.
Taa, Wszystkich Świętych. W sumie, od dawna zastanawiam się, dlaczego akurat ten dzień jest świętem, dlaczego wszyscy mają wolne i dlaczego akurat 1 listopada trzeba iść na cmentarz. Zresztą, mało istotny jest powód, przecież najważniejsze jest to, że jest wolne i kropka. Mi osobiście pierwszy dzień przedostatniego miesiąca w roku kojarzył się z deszczem i marznięciem na cmentarzu tylko po to żeby… postać. Tłumy plotkujących obłudników ciągnących na cmentarze, komentarze typu „Ci mają niesprzątnięty grób”, lub „Ale tę wiązankę to mogli ładniejszą kupić”. Ogólnie zdaje się, że ideą „Wszystkich Świetych” stało się, jak zwykle zresztą, pokazanie na ile kogo stać i czego to nie mamy lepszego niż w roku ubiegłym. Paranoja. Czasami wydaje mi się, że znaczna część procesji na miejsce pochówku właściwie nie ma bladego pojęcia, po co tam idzie, jakoś tak automatycznie „no jo, wszetczich swiątych, to trza isc”… Cóż, czym skorupka za młodu nasiąknie…
rociak