Miał to być spokojny i niczym niewyróżniający się dzień. Wcale taki nie był.
Jak zwykle obudziłem się i poszedłem do nadzwyczaj interesującej pracy w budce z goframi.

Wcale nie było jakoś specjalnie ciepło. Słońce skryte głęboko za gęstymi chmurami. Pomyślałem: „Fajnie. Nie będzie ruchu, ergo - spotkam mniej nadętych warszawiaków, ergo - będę mniej brudny od obrzydliwej masy gofrowej, ergo- dłużej posiedzę na plastikowym krześle, ergo - zdążę przeczytać do końca Kantowską  Krytykę Czystego Rozumu, ergo - będę mądrzejszy, ergo - postaram się lepiej żyć.” Z takim zamierzeniem wyruszyłem na pociąg prowadzący mnie do, jak zwykłem to nazywać, ‘obozu pracy’. Wmawiałem sobie ciągle, że jest fajnie, zarabiam pieniądze, na koniec sezonu kupię sobie laptopa i pełno ciuchów, będę panem na każdej imprezie. Resztę zostawię sobie na czas studiów, na które się z ledwością dostałem… Tylko teraz muszę się trochę pomęczyć.

Trochę? Codziennie ludzie mieszali mnie z błotem. „Co pan sprzedaje?!”, „Nie potrafisz robić niespalonych gofrów?!”, „Te truskawki są nieświeże!”, „Tak drogo?!” „Może więcej tej bitej śmietany, hę?”, „A można jakiś rabacik?” „Długo będę na tego zdechłego gofra jeszcze czekał? Dziecko jest głodne, nie widzi pan?!”.
A co ja za to mogę? Czy to moja wina, że twoje dziecko jest głodne? Przecież gównianym gofrem się nie naje. Skąd niby mam wiedzieć, czy te jagody były zbierane kurwa w zeszłym roku, czy to biedna staruszka zbierała je przez pół życia i sprzedawała w zeszłym sezonie przy drodze! Przecież jestem tylko głupim robolem, który chce sobie dorobić na zbliżające się życie studenckie i ma w dupie, czy smakowało, czy też nie, bo i tak zarabia po 4 złote za godzinę. Mogłem wyjechać z kuzynem na kapustę do Holandii. Tam też bym miał czwórkę, tylko że w Euro…

Ale jadę tym pojazdem szynowym do miejsca mojego sezonowego przeznaczenia, ażeby znów przyszedł Pan spod Wa-wy po gofra za złoty pięćdziesiąt. Facet przyjeżdża na wakacje, żeby odpocząć, wywalić pieniądze w barach i pubach na nie wiadomo jak drogie drinki i wodę z dodatkiem piwa (inaczej się tego nazwać nie da), wracać o piątej taksówką pod jakieś welawesy- tam zostawiać niezłą gotówkę za nocleg, potem poleżeć ZA DARMO na plaży, zjeść rybkę za sześć dyszek… A przy gofrach dla swojego synka narzeka, że tu drożyzna jest i liczy każdy grosz?! No ludzie!

Po paru, przepraszam, kilkudziesięciu minutach jazdy w śmierdzącym pociągu zrozumiałem, że ten dzień wcale nie będzie łatwiejszy… Nie dlatego, że słońce wyszło całkowicie zza chmur. Nie dlatego też, że zrobiło się około trzydzieści stopni ciepła. Również nie dlatego, że ludzi było więcej na ulicach niż kibiców Arki na stadionie Lecha. Po prostu czułem, że będzie to ciężki dzień. Inny niż zwykle…

W pracy oczywiście norma- po łokciach w cieście gofrowym, bitej śmietanie i czekoladzie. Zszargane nerwy przez marudzące dzieciaki i z perspektywą kolejnej przepracowanej niedzieli… już jutro. Nagle telefon od Łokcia (przyjaciela od zawsze):”Elo Kapsel. Wbijaj dziś do Tequilli na imprezkę. Będą dziewczyny, zabieramy coś na lewo… To jak, będziesz? Pamiętaj, że to ostatnia sobota tego sezonu, potem zamykają. Poza tym, te fajne sztuki z Gniezna też wpadają do Teqi. To będziesz, czy nie Alehandro?”
Tym „Alehandrem” rzuconym w moją stronę (no i po części też trochę koleżankami z Gniezna) Łokieć mnie przekonał. Umówiliśmy się na godzinę 23 przed wejściem na plażę.

Wracając do osoby Przemka vel. Łokcia. To dobry stary znajomy, który całe życie imprezuje. Może inaczej, stara się przechodzić klasy technikum od poniedziałku do czwartku, bo potem to już tylko dyskoteki i cała związana z nimi otoczka. Nie ma takiej, której Łokieć by nie znał. Nie ma takiego, który by nie znał Łokcia. Nie ma czegoś takiego, czego Łokieć by nie pił, czy spalił. Po prostu facet mega towarzyski, ale płytki. Czego dowodem jest styl jego mówienia… Lubię Łokcia, bo jest szczery i zawsze mnie wysłucha. Znamy się od zerówki. Już wtedy widać było, że z Przemka wyrośnie niezłe ziółko. Wiemy o sobie wszystko. Dlatego fajnie od czasu do czasu się rozerwać ze starym kumplem.

I to zamierzenie siedziało mi w głowie do końca mojego dnia pracy. Tylko wieczorna impreza w Tequilli podtrzymywała mnie na duchu i mobilizowała do wytrzymania kolejnego dnia w gorącej budce. To wydarzenie jakby pchało wskazówki mojego zegarka i jakoś szybciej płynął czas. A Immanuel ze swoimi mądrościami leżał w kącie…

Po pracy znów wróciłem pociągiem. Nienawidzę tego. Zawsze siadam w ostatnim możliwym przedziale, żeby widzieć jak najmniej ludzi. Nawet w okno już nie patrzę w czasie podróży. Nie chcę się załamywać, z jak małą prędkością jedzie ten wynalazek wszechczasów. Nie mam zamiaru patrzeć na tych rowerzystów z łatwością wyprzedzających pociąg.

W domu szybki prysznic, oczywiście kolacja z \"pokładzikiem\" (przed imprezą trzeba mądrze zjeść, co by nie odpaść pierwszy i coś z niej zapamiętać), wyprasować koszulę, błyskawiczna kąpiel w Kalvinie Kleinie. Włosów już nie stawiałem, bo po co. Teraz już tylko słuchawki w uszy i maraton na wyżej wymieniany pociąg. Znowu nim… Nie stać mnie na taksówkę, a ojca przecież nie poproszę, żeby mnie zawiózł na imprezę. Poza tym i tak mój brak prawa jazdy w tej kalkulacji się nie liczy. Wiadomo, że nie pojadę samochodem, bo nie będziemy tam grać w karty i pić Bambo.
Zdążyłem.

Coś od początku mi nie grało… Pociąg był jakoś dziwnie pusty. Przechodziłem przez peron w poszukiwaniu mojego ulubionego ostatniego wagonu. Szukając go patrzałem na puste przedziały. Przecież dziś zakończenie sezonu. Gdzie tą całą młodzież wywiało? W inne weekendy konduktorzy nie nadążali z wypisywaniem mandatów za brak biletu, czy picie alkoholu przez gówniarzy w przedziałach. No nic, najwidoczniej wszyscy już na są na miejscu.
Jednak nie byli.

Mój wagon na pierwszy rzut oka wydawał się pusty. Potem zauważyłem czterech dość mocno zbudowanych mężczyzn. Od razu wiedziałem, że nie będę wcale na nich patrzał w trakcie jazdy. Silnie popijali wódkę i rozmawiali coś o najbliższym meczu Włókniarza. Nie zastanawiając się dłużej, założyłem słuchawki i pogrążyłem się w melodii starego dobrego rocka. Miałem nadzieję, że podróż minie szybko i bez kłopotów. Mawiają, że nadzieja matką głupich…

Nagle, nawet nie jestem w stanie określić czasu, bo przymknąłem oczy na chwilę, trzech z tej czwórki mięśniaków siedzących na przedzie wagonu szturcha mnie i widać, że chcą zadać jakieś pytanie. Wiedziałem już wtedy, że nie chcą spytać o godzinę, ani o ognia…
„A kolega to ogląda żużel?”- zapytał jeden. Garowało od niego wódą na kilometr.
„Nie, nie. Nie interesuje mnie raczej ten sport.”-Odpowiedziałem grzecznie, tak mi się przynajmniej wydawało…
„To co ciebie interesuje, łyżwiarstwo?”-na to stwierdzenie wszyscy padli w śmiech. -„Gram w piłkę i to lubię oglądać.”- miałem nadzieję, że po tym się odczepią.
„Aaa, kolega piłkarz.”-znów odezwał się ten sam koleś.- „Czyli musisz szybko biegać… Powiedz nam jeszcze tak szczerze, to jakiej drużynie kibicujesz?”
Bez wahania odpowiedziałem: „Arce Gdynia!”- bo przecież pół Polski i 80% Pomorza kibicuje Areczce…
„Ahaa. Ojj, to nie dobrze, nie dobrze… Nasz kolega, Siwy- o tam siedzi. Jest kibolem Lechii i bardzo nie lubi takich cwaniaczków jak ty. Po co w ogóle żeś tutaj przylazł robaczku? Szukasz naprawdę guza. Muszę powiedzieć, że jest to twój szczęśliwy dzień, bo go tutaj znajdziesz!”

Nie wiedzieć kiedy Siwy, który jako jedyny nie podszedł do mnie, przybiegł i kopnął mnie w twarz. Momentalnie spadłem z siedzenia. Głową uderzyłem w grzejnik znajdujący się pod oknem. Potem pamiętam tylko przeszywający ból w plecach i pełno krwi na podłodze. Okładali mnie do końca podróży.
Obudziłem się jak po ostrej imprezie. Nie pamiętałem nic. Oczami ogarnąłem teren, na którym się znalazłem. Byłem w szpitalu. Nade mną stali rodzice, lekarz i Łokieć. Nie mogłem ruszyć nogą, ani ręką. Głowę miałem w takim dziwnym kołnierzu. Matka była cała zapłakana w rękach ojca, który też nie wyglądał na szczęśliwego. Łokieć trzymał się za głowę. Wtedy zrozumiałem, że nie dotarłem do Teqiulli zeszłego wieczoru. Lekarz również nie miał uśmiechniętej twarzy. Nic dziwnego, nie miał także żadnych dobrych wiadomości…

Dziś jestem niepełnosprawny. Jeżdżę na wózku inwalidzkim. Po korytarzach uczelni przemieszczam się trochę inaczej, niż to sobie wyobrażałem wcześniej. Nie jeżdżę już pociągami. Przestałem się interesować piłką nożną i losami Arki. Żałuję wielu rzeczy. Nie o tym chciałem Wam powiedzieć. Mało ważne jest też to, że ci kolesie z pociągu nie zostali do dziś złapani. Nic nie znaczy umorzone śledztwo w tej sprawie z powodu braku dowodów i świadków (kamer w pociągach). Pragnę powiedzieć, że teraz dopiero żałuję tego, że już nie będę się użerał z warszawiakami w sezonie. Poczułem dziwną tęsknotę do rzeczy i czynności, które wcześniej mnie irytowały. Zdałem sobie sprawę, że już tego po prostu nie zrobię.  Żałuję tego, że teraz ludzie z pogardą i sztucznym politowaniem patrzą na mnie. Łokieć już nie zadzwoni z zapytaniem, czy wpadnę na imprezkę. W końcu żałuję tego, że nie posłuchałem dziwnego wewnętrznego głosu, który od początku mówił mi, że to nie będzie dobry dzień…


                                                                                                 Hoffix


Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto