poezja 2fot.pexels

„(...) sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Według prognoz możemy również spodziewać się intensywnych opadów śniegu” zaszumiało wyłączane radio, dotąd zabawiające znudzony już tłum.

– No i jak tu żyć? Ciągle sypie i wieje, dzisiaj tylko jest znośnie!
– Ale już zmierzcha...
– Nawet wyjść z psem nie można albo z dziećmi.
– Przecież ty nie masz dzieci, wsteczniku... ani psa! Żaden kundel, by się nawet do ciebie nie połasił o jedzenie. Siedzisz wyłącznie w tej budzie razem z nami i pijesz, co ci barman nie poda.
– Co mi pozostało? Może mam rozwijać swoją akademicką karierę i zajmować się czymś "analogicznie" – powiedział teatralnie karykaturalnym głosem – niepożytecznym, co, pinglarzu?! Przepraszam, Panie Docencie? Ha!
Zaczepka pozostała bez odpowiedzi, jedynie chustka ścierająca nieczystości z blatu świadczyła o realności tego świata. Bezkształtna masa ludzka, zebrana wokół małego, drewnianego pudełka z antenką, rozniosła swą demoralizację po wszystkich kątach lokalu. Każdy zagubiony we własnej interpretacji rzeczywistości, pochylał pusty kufel, starając zaspokoić łaknące trunków usta.
Spod drzwi do sali nieśmiało wdarły się promienie kryjącej się w zamarzniętym morzu gwiazdy. Podążając za nimi, towarzyszył im mężczyzna o niedźwiedzio-brunatnych włosach, nie sięgających za ucho, lekko już przyprószonych siwizną, przypominającą brudny, uliczny śnieg z zewnątrz. Twarz przypominała maskę, wyrażającą stały, niepokojący, acz uśmiechnięty grymas nowo narodzonego dziecka. Maska trzymała się na niemodnym wąsie, rozciągającym się od bokobrodów aż pod skrzywiony, jakby od uderzenia lub defektów wrodzonych nos, pozostawiając przy tym czubek brody w stanie nienaruszonym. Widać, że nie był miejscowy, w każdym razie na pewno nie z tej dzielnicy miasta, choć blado-żółta karnacja wskazywała już na odległe zakamarki nieodkrytego w pełni jeszcze globu, równie dobrze mogła wskazywać na dość popularny w tych stronach wzrost stężenia bilirubiny we krwi, co z kolei wykluczałoby jego obcość.
Objął wzrokiem kierowanym przez ciemne oczy całe pomieszczenie spowite mglistym cieniem. Gdzie nie spojrzeć rozchodziła się zaraza alkoholowego uzależnienia, tylko oświetlony bar wyłaniał się z czarnych obłoków, a z nim postać uporczywie oddająca się powziętemu zajęciu.
– Dobry wieczór, czy mógłbym zostać poratowany okowitą? – ozwał się przybysz.
Przeciągły pisk obdzierania blatu z przeznaczonego mu brudu odbijał się bębenkach, zagłuszając inne dźwięki wokół i jakby pozbawiając adresata słuchu przez swoją stałą obecność.
Oparłszy się tym razem na pulpicie grymaśnik ponowił próbę zdobycia niezbędnego dla organizmu źródła substytutu wody z tą samą dozą kultury, co przedtem.
– Eee...? – Spojrzał na klienta z ukosa, jakby nie chciał go widzieć. – Kolejnemu się chlać zachciało a nawet nie dobiła czwarta! Ludziom się w łbach przewraca od słonecznego deficytu. Żadnej gorzały nie ma i nie będzie! Dostawy się skończyły jakiś czas temu, mogę najwyżej płynem do mycia poratować, bo równie cenny – tym razem już oko w oko, z dumą w chropowatym głosie, powiedział barman, wyciskając przy tym ostatnie soki z rozwarstwionej, szarej chustki.
– Rozumiem, że blokady na drodze mogą powodować opóźnienia, ale żeby pozbawiać ludzi produktów pierwszej potrzeby? To niedorzeczne.
– Coś taki zdziwiony? Zamarzłeś miesiąc temu i ktoś twoją kostkę łaskawie do koksownika wrzucił albo ci mózg przeżarło od niedoborów i masz delirium? Lodowe konstrukcje wychodzą z morza, ot co się dzieje! Jednego dnia zdaje się, że masz gołoledź na drodze a następnego już masz cały lodowy częstokół, który nijak idzie sforsować, jeśli sam możesz się stać nieruchomym słupem.
– Skoro jest tak źle, to co oni tutaj robią?
– Zimują. He, he. A szczerze, to sam nie wiem, pieniądze mają i płacą za nic, a ja biorę i nie narzekam, ty też mógłbyś... – Z nonszalanckim, niepełnym uśmieszkiem zaciągnął się czymś nie będącym produktem przystosowanym do uciech podobnego rodzaju, w zapachu przypominało węgiel z domieszką chrustu. – poratować... siebie... – powiedział chwiejnie łapiąc się za ciężką pierś.
– Siebie? Dlaczego?
– Głupiś, każda ściana cię ratuje a ja mam jeszcze dach i ogrzewanie. Rozumiesz? Ciepło! Jestem szczodry z natury, ale ty za długo już tu stoisz – warknął barman, który najwyraźniej był też właścicielem.
– Ile? Dwanaście szekli? Może osiemnaście? – proponował wąsacz z wyraźnym brakiem finezji w targowaniu się.
– Siedemnaście – przerwał chętnie gospodarz, widząc z kim nierozważnym ma do czynienia.
– Zatem, jak już tak gawędzimy, może dzieje się coś interesującego w okolicy?
– A o czym tu gadać... Wszystkie wydarzenia odwołane z wyjątkiem tych politycznych, bo zbliżają się wybory, ale dla tych mogliby nawet cały las podpalić, jeśli takowe by były, lub miasto, byleby mieli komfort. Dla tutejszych, to całkiem niezła gratka, bo grzeją się te tłumy, jak pingwiny. Może powinniśmy się od nich uczyć, jak przetrwać? Tylko ja tyle tłuszczu nie zgromadzę, ba, a z samych ryb to już na pewno! Ale mniejsza... – kontynuował, niczym gasnący płomień na mrozie – Wszystko, można rzec, normalnie funkcjonuje. Szkoły zapraszają uczniów, chociaż coraz częściej się mówi o epidemii odmrożeń a czasami nawet amputacji palców, niekiedy "domowych". Sklepy też funkcjonują, ale mają deficyt (lubił to słowo lub poznał je w bliskiej przeszłości) towarowy, amfiteatry również, ale nikt do nich nie chodzi. Dziwne, że nikt nie wpadł na to, by je zamknąć. W sensie pod dachem, na przykład u mnie, oczywiście za opłatą. He, he. A tak, to co... chyba nic się nie dzieje.
– Co z miejscowymi? Widać, że na nich, to jakoś wpływa. Zresztą, idąc tu widziałem niejeden nietuzinkowy przypadek, który może przez swą częstotliwość może powinienem nazywać tuzinkowym, a więc zwyczajnym?
– Ano – przytaknął głupio – sam pan widzi tych tutaj, bezduszni zupełnie, ale to dobrzy ludzie. Nie niszczą cudzego mienia, płacą i w ogóle. Ale ci, których pan widział na ulicy mogą nie być już miejscowi, znaczy być, ale nie być.
– To znaczy co?
– No wiesz... że im w większości się w głowach poprzewracało. Na pierwszy rzut oka, to człowiek pomyślałby, że to rabusie, gdyby nie pałętali się za dnia, krótkiego co prawda, ale dnia. Dzisiaj pewnie ich się namnożyło, bo wyjątkowo mało kłębów na niebie i cokolwiek zza nich wychodziło.
– Dobrze i co w związku z tym? Wiem, że chodzą po ulicach, ale kim są i czego chcą? – Spokojnie, ja się nie szwendam, to nie wiem. Wiem za to, że to głównie bezrobotni albo jakaś młodzież, czyli też bezrobotni, jakby nie patrzeć.
– Naprawdę nie masz pojęcia czego szukają? Przecież wychodzą co dzień. Podejrzewam, że w tym samym celu.
– A ty się z choinki zerwałeś! Mógłbyś sam częściej wyściubiać nosa albo moja teoria o kostce lodu była prawdziwa. – Urwał niedokończoną, acz bezwartościową myśl. – No, naprawdę nie wiem, żaden tu nie wchodził, więc pewnie Mammom ich opuścił – zareagował na marszczącą się na czole maskę rozmówcy.
Wskazówki, wiszącego na południowej ścianie, cyferblatu z owiniętą liną jutową wkoło tarczy, nieubłaganie wystukiwały upływający czas, przybliżający do nieznanego, oczekiwanego, bądź nie. Idealną fuzją terroru i nadziei w tym okresie był czas. Nikt już nie wierzył głosom wydobywającym się w rytm uderzeń membrany radia, choć i te nigdy niczego rewolucyjnego nie głosiły. Było zaledwie bierne czekanie na lepsze jutro.
Drzwi cicho zaskarżyły o ich otwarciu.
– Niech pan zaczeka! Jestem Daoudd Buzzdis...
– Ja, Aaron Harper, miło mi – przedstawił się w przypływie impulsu.
– Niech pan w moim imieniu wstąpi do Karbonii i zapyta o surowiec! – dokończył – I zostawi dwa szekle, skoro już postanowił dzielić się MOIM ciepłem z zachłannym światem.
Za mężczyzną zamknęły się drzwi prowadzące na zachód, tam gdzie chowa się Sol. Za barierką rozciągało się morze, z którego wyłaniały się potężne lodowe konstrukty uniemożliwiające jakąkolwiek żeglugę, mimo że na brzegu znajdowała się łajba, na której przeprowadzono karenaż. Zza potylicy Harpera wyłonił się szyld głoszący: "Droga do cyklu".


Dr. Alexey Yakovlev, CC BY-SA 2.0 <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0>, via Wikimedia Commons

 

Przez wąskie portowe uliczki przechadzało się wiele nieartykułowanych dusz lub pustych ciał, podążających w niespodziewanych kierunkach. Ich zachowanie odgrzebywało wspomnienia z czasów Ostatniej Wojny, której horror odebrał wiele istnień, lecz niektóre pozostawił przy funkcjach życiowych, czyniąc z nich głuche na wszelkie bodźce komory. Tak jak mówił Daoudd, ubrania nie wskazywały na dostatek, raczej kojarzyły się z bohaterami tragi-powieści z dalekiego wschodu sprzed osiemdziesięciu lat. Nie warto mówić, że ci nigdy nie zaczynali ani nie kończyli w dostatku, gdyż byli odzwierciedleniem i personalizacją ówczesnych, beznadziejnych czasów.
Karbonia zdawała się być miejscem obleganym przez tubylców przez wzgląd na jej strategiczność w walce z mrozem, lecz tak nie było. Każdy kamień milowy nie był pomocnym towarzyszem w podróży, były albo zasypane, albo porośnięte dziką zmarzliną. Komisja Konserwacji Miejskiej również wykazywała oznaki odejścia w zapomnienie, ponieważ zarówno dachy, jak i ulice były przykryte grubymi płaszczami, co w najlepszym przypadku narażało zdrowie na szwank.
Po ślepym ominięciu sześciu rogów wysunęła się najdłuższa zurbanizowana przestrzeń, sięgająca aż po krwisty horyzont. Buchnęło tam życiem, tak jakby się weszło do mieszkania w pożarze. Prócz beznadziejnych duchów znalazły się tam także dzieci, prawdopodobnie wracające z placówek oświatowych. Wszystkie chowały głowy okryte filcowymi czapami w potężne szale (a może nawet skrócone koce?) owijające się wokół szyj niczym dusiciele cierpliwie czekające na niechybny zgon ofiary. Zazwyczaj trzymały się grupami, by nie utonąć w zaspach, chociaż w tym celu nosiły groteskowe buty z podeszwą o wielkiej powierzchni. Jednakże i wśród najmłodszych panowała brutalność. Powszechny ostracyzm (jak u młodych to bywa) w tych warunkach był prawie równoznaczny z wyrokiem śmierci – swoista antyczna diaita. Najczęściej w takim scenariuszu wydaleni zostawali w domu, jednocześnie rezygnując z przywileju dalszej edukacji kiedykolwiek, ale po "deficycie towarowym" rodzice stali się... szorstcy i mniej tolerancyjni dla podobnych ucieczek. Starsze osobniki w efekcie hormonalnej burzy przeinaczały się w ulicznych łazików, początkowo się buntując i prowadząc brukowy żywot, później popadając w depresję, by finalnie dosięgnąć nieuniknionego.
O zmierzchu próżno było szukać kogoś innego między budynkami, zakłady kończyły swoją dzienną działalność około cztery godziny później (od wtedy), a istotnym było dotarcie na miejsce przed tym wydarzeniem. Źrenice otoczone ciemną tęczówka skierowały się ku wyróżniającej się sylwetce pośród tłumu. Był to młody przedstawiciel płci męskiej, na oko dopiero wchodzący w dorosłość. Postać była przygarbiona, blada, odziana w osmolony, postrzępiony płaszcz, z którego rękawów wystawały delikatne, wychudzone dłonie pozbawione izolatorów ciepła. Był na tyle wysoki, że nie musiał już nosić dziwnych butów, zamiennikiem stały mu się trapery z wyciągniętym niechlujnie kożuchem, a nad nimi górowały spodnie z licznymi, wypchanymi kieszeniami. Niecodzienny wygląd potęgował brak nakrycia głowy, który mógłby zasłaniać niezadbane włosy kołyszące się na wietrze, który miał się raptem nasilić. "Zapewne złodziej, jeśli tak, to może zna układ sieci miejskiej" pomyślał Harper, gdy spoglądał na ofermę, lecz ta mimo odpychającej łatki przywłaszczyciela usilnie przyciągała uwagę.
– Hej! Ty! – wrzasnął, co sił w zziębniętych płucach, ostentacyjnie patrząc i wskazując na właściwego odbiorcę nawoływania.
Aaron widząc niechęć jakby ożywionego ducha podbiegł tak szybko na ile pozwalały zaspy, starając się złapać kontakt. Spojrzał nań, gdy ten nieudolnie rwał się do ucieczki i chwycił za poszarpany rękaw.
– Co robisz?! Dlaczego próbujesz uciekać?
Nieznajomy nie odpowiedział.
– Mów do Sola! Muszę się gdzieś dostać i to szybko!
Nieznajomy nie odpowiedział.
– Jesteś głuchy?!
Pokiwał głową zaprzeczając.
– Więc co? Ach, niemowa! Świetnie... Słów nie jesteś w stanie wyartykułować, to pewnie zbyt bystry też nie jesteś, co? Głupiec... – fuknął odrzucając łamagę z większą siłą niż chwycił rękaw a ten prędko usunął się w cień.
Wtenczas nieboskłon zalany posoką zaczął krzepnąć, pozostało podążać za ślepymi znakami, zdać się na intuicję lub instynkt. Ciąg jezdny zdawał się nie mieć końca, młodzieńców było coraz mniej, czasem ich liczba nie przekraczała liczby porzuconych elektrycznych automobilów, ongiś tak niezbędnych. Minęło co najmniej półtorej godziny od momentu przekroczenia progu baru Buzzdisa.
Głowice lamp ulicznych pokryte warstwą lodu nie były zdatne do użytku, w następstwie czego noce otulała nieprzenikniona ciemność. W innych rejonach świata, gdzie główny piec zamieszkałej kosmicznej skały chowałby się ledwie pod horyzont nie byłoby to problemem, gdyż światło docierałoby do ziemi i odbijało od białej pokrywy, utrzymując wizję, lecz nie tutaj. Drałowanie stawało się coraz bardziej uciążliwe, krok po kroku, minuta po minucie. Świadomość porzucenia nie sprzyjały morale. "Dotrę na miejsce czy zamarznę tu na kość? Czy ten zdzierca wystawił mnie na śmierć? Dlaczego go w pierwszej kolejności posłuchałem, przecież nie miałem zamiaru tam wracać. Koksowniki, gdzie one są? To też była bujda?" Rozmyślał, jak gdyby wierzył w kąśliwość o zamienieniu w kostkę, ale może to była wizja przyszłości potężnego, niepozornego mistyka?
Odgłosy skrzypienia śniegu nagle zaczęły się namnażać i kierować w tym samym, niewiadomym celu. Aaron wyczulony na czynniki zewnętrzne natychmiast odwrócił się do ich źródła i spostrzegł duchy, lecz te nie były takie same. Ich oblicze przybrało zdeformowany, wydłużony kształt, zmrożonego krzyku. Ich odzież była jeszcze bardziej porozdzierana, a z tychże dziur wydostawały się żółte pęcherze zasłaniające czarne tkanki. Cicho chrząkali zastygając w bezruchu w odpowiedzi na paraliż Harpera. Słabnącemu dotąd mężczyźnie przyspieszył kier. Zbiegł z miejsca konfrontacji, wszak wcale nie był znacznie szybszy. Mankamentem starań stała się wrażliwość organizmu na zimno i zmęczenie, jego gardło nie mogło wydać nic więcej prócz rzężenia w olimpijskim wysiłku. Istoty ogłaszające się kiedyś ludźmi, a w tamtej chwili jedynie karykaturalnie ich naśladujące, wydobywały infernalne odgłosy, jednocześnie pobierając powietrze, nadając im jeszcze bardziej złowieszczego charakteru.
– Zostawcie mnie! – panicznie przeciągał samogłoski.
Krzyk był głuchy, nieskuteczny. Rozniósł się jedynie na nieograniczonych przestrzeniach okalających miasto. Przyparty do muru, oczekiwał wyłącznie cudu szybkiego końca, ale tak rzadka rzecz nie mogła nadejść. Zbliżające się sylwetki nagle przykrył biały całun zrzucony z dachu, tworząc zaskorupiały wodogrzmot. Zza niego wychylił się Niemy Głupiec, który z pewnością był winowajcą zakończenia spotkania.
– Ja nie chcę! – spazmatycznie bąknął najwyraźniej nie mogąc się ocknąć – Ty...
Głupiec wyciągnął wychudzoną i powyginaną dłoń od siarczystego mrozu, by pomóc mężczyźnie.
– Dziękuję – wyjąkał – muszę jak najszybciej dostać się do Karbonii.
Ten wyciągnąwszy i rozłożywszy coś na wzór składanej laski wskazał nią niewidoczny jeszcze cel podróży i przełożył przez ramię, tak aby mieć asekurację przy wspieraniu cucącego się towarzysza. Poszli. Po opuszczeniu gąszczu zabudowań minęli plac, na którym kiedyś stała kamienica, lecz nie wyglądało, jakoby ją kiedykolwiek fizycznie zburzono. W zupełnej, ale za to błogiej, ciszy dotarli pod ogromny obiekt przemysłowy, przypominający swą szarością i brutalizmem każdy inny.
– Wiesz co... Może mógłbym ci w ramach rewanżu załatwić jakiś gorący kąt w mieście, co ty na to?
Brak odezwy, jedynie lekki, lecz wymuszony uśmiech pojawił się na załzawionych a tym samym oblodzonych ustach Niemego Głupca.
– Przemyśl to, nalegam.
Młodzieniec ostrożnie, ale z wyrzutem wypchnął osłabionego mężczyznę za bramę Karbonii i zniknął. Budynek wydawał się bezludny.

 

Alphonse Dousseau, CC0, via Wikimedia Commons

 

Pomrukiwanie ciężkich, stalowych drzwi przetrzymujących całe zło świata przed dotarciem do wnętrza lub powstrzymujących najmniejsze okruchy od chęci wyjścia, zaalarmowały Karbonię. Pusty plac dzielący mur od właściwej budowli plagiatował miasto o tej porze dnia, nie zbierała się na nim żadna żywa istota, od organizmów prymitywnych w swej anatomii po ludzi. Cień rzucany z przyzwoleniem ostatnich błysków świetlnych przez ogromną, sześcienną konstrukcję, skonfundowałby nawet zaprawionego diesrologa cywilnego sfer północnych, czyli osoby odpowiedzialnej za wyznaczanie doby, w tym dnia i nocy, dla mieszkańców szczytu globu. Przytłaczający mrok tworzący się wzdłuż konturu obiektu i wypełniający jego wnętrze oraz rzutujący pod skosem na powierzchnię własny fantom, zaburzał percepcję, obligatoryjnej do obserwacji różniących się od siebie etapów wyznaczanych przez Sol.
Otchłań paradoksalnie nie trzymała w ryzach nieszczęśników, którzy znaleźli się w jej wnętrzu, jak to czynią kosmiczne ciała, lecz gorzko i niecierpliwie zapraszała do pospiesznego przeskoczenia między framugami rozwartych bezwstydnie, miedzianych wrót. Inwitacja nie była przeznaczona wyłącznie ludzi, nieustannie starających się wydrzeć na pierwszy plan tego landszaftu. W pierwszym pomieszczeniu, przywodzącym na myśl śluzę, leżały ołowiane zwały zwodniczo puszystego firnu przysłaniającego korzenie wyłaniającego się spod niego lodu. Nacieki tworzyły charakterystyczne dla architektury jaskiniowej stalaktyty, wyłamane w przeciwnych sobie ościeżnicach, lecz pozostawionych wzdłuż blado zielonych ścian komory. Obok następnych drzwi znajdował się panel podświetlający się, gdy tylko wysłannik barmana do niego przystąpił. W małym okienku, emanującym niebieskim światłem, włączyła się transmisja ukazująca samą gałkę oczną, jakby starającą się coś lub kogoś znaleźć.
– Co to? – jął zakłócony, starczy, lecz kobiecy, głos.
– Nazywam się Harper i jestem z polecenia Daoudda Buzzdisa, właściciela baru w porcie.
– Ty? A czego on chcieć?
– Miałem zapytać o "surowiec".
– Jest i ma się dobrze, możesz przekazać, a teraz idź sobie! – postać nadała swojemu impresyjnemu komunikatowi wyraźną eksklamację.
– Kto tam jest, Pa-(...)-ow? – zapytał zza kulis trzeci głos, najwyraźniej na właścicielkę wyłupiastego oka wołano, prawdopodobnie nazwiskiem zaczynającym się na "Pa" i kończącym na "ow", lecz wadliwy sprzęt pogrzebał tę informację w odmętach tajemniczości – Przesuń się, babo obrzydliwa! – dokończył burzliwie.
– Halo, z kim teraz rozmawiam? – sondował Harper.
– Zaraz pana wpuszczę, nie chcemy prezentować tu braku manier, nieprawdaż? Rozmawiać z gościem w progu... Pfi! Degrengolada – skwitował zastępca.
Zamek trzasnął, swoją siłą samoistnie rozszczelniając właz, dając przedsmak tego, co czeka za nim. Przestąpiwszy krok naprzód ukazała się wertykalna przestrzeń, zupełnie kontrastująca z wyobrażeniem wnętrza wykreowanego na podstawie prezencji rozłożystego, tępego heksaedru pod gołym niebem. Środek Karbonii był czymś na wzór osady, łudząco podobnej do głównej ulicy w mieście, lecz znacznie krótszej i bez asfaltu, który zastąpiony został rzeką z cieczą niewiadomego rodzaju. Wielokondygnacyjna zona spowita była dziwną mgłą, chwytającą fotony wystrzeliwane z ich miotaczy. Oba brzegi były połączone tyrolkami, którymi przeciągane były nieruchome manekiny. Wszechobecne odgłosy równomiernych prac wydobywczych nadawały miejscu unikatową, przemysłową atmosferę.
Na tarasie czekał uśmiechnięty, lekko zgarbiony w szyi, zlewającej się od przodu z torsem, mężczyzna średniego wzrostu. Twarz miał pyzatą i czerwonawą na policzkach, choć nie był przesadnie otyły. Na pewno brakowało mu schludności, gdyż okolice wilgotnych ust porastała odrażająca szczecina, na pozór sięgająca aż potylicy i tworząca parkan wokół łysego czubka głowy. Znakiem rozpoznawczym jegomościa było jednak wydatne, wyeksponowane czoło relacjonujące zdarzenia z dawnej operacji. Blizny układające się w kształt kwadratu były przypieczętowaniem jakiegoś niefortunnego losu, zaczynającego się od urazu przedniej części czaszki. Spawy nie były w mocy w pełni utrzymać ciała obcego kamuflującego się pod tą fasadą, co nadawało efekt wypukłości specyficznej dla niskobudżetowych renowacji karoserii automobilów.
– W czym Karbonia może panu pomóc? – zapytał początkowo poprawiając prostokątne okulary na nosie, po czym szybko otworzył ramiona z pizangiem na twarzy.
– Tak, jak mówiłem. Jestem w interesie Daoudda Buzzdisa.
– Tego właściciela "Drogi do cyklu"? Nie jest wyszukany w słowach, mógłby chociaż tę nazwę przedłożyć na inny język.
– Chyba tak... Stamtąd... – Wąsacz zorientował się, że nigdy na szyld nie spojrzał.
– Coś taki zmieszany? Tutaj jesteś bezpieczny i nie musisz się martwić o czas.
– To niepotrzebnie się spieszyłem?
– Dokładnie, jesteśmy otwarci na ludzi całą dobę, ktoś musi przecież dostarczać ciepła, no nie? Powiedz, czego chcesz?
– Miałem wypytać was o "surowiec", lecz nie wiem, co to dokładnie oznacza, węgiel?
– Skądże! Ach, gdzież moje maniery? Mówiłem o kulturze a nawet się nie przedstawiłem. Nazywam się Martin VIodarcich, sprawuję urząd decydenta pana Aleksieja G., pryncypała całego kompleksu – powiedział wyciągając letargiczną dłoń. Pierwsze dwie litery nazwiska wadziły w uchu Harpera, jakoby nie wymówił "VL" a "VI", budząc skojarzenia numeru seryjnego a nie części składowej miana rodowego.
– Aaron Harper, do usług. – Chwytając za zimną, sflaczałą łapę.
Ausgezeichnet, że do nas trafiłeś. Zjawił się pan o idealnej porze, proszę za mną – poplątał języki, szarpiąc przybysza za kurtkę w stronę nazwanego na litery "S.G." grubego dźwigu. – Proszę spojrzeć, czyż nie patrzymy teraz wprost na ideał?
– Możliwe, ale co to... – Niechętnie oddał się przedstawicielowi enigmatycznego pana G., by zmrużyć powieki i przyjrzeć się obrazowi, podczas opuszczania przez "S.G.".
Pod stopami fotozmysł zanurzył się w ponad szesnastojardową przepaść, na której dnie kiełkowała potężna infrastruktura z załogą. Z betonowego fundamentu wybijał się stożkowy wulkan, będący piecem, wypluwającym ze swych trzewi strumienie ognia wraz ze smolistymi wyziewami. Szereg innych pieców z długimi, szynowymi językami, groziły swą oślepiająco rozpaloną czerwienią.
Między nimi migrowały sztaby, jednakowo ubranych w ciemne, wielowarstwowe fartuchy, humanoidalne figury rozrosłe w barkach od ciężkiej pracy fizycznej. Ludzkie szkice docierając do jasno określonych i zawsze tych samych punktów, oznaczonych na podłodze dwoma, leżącymi równolegle do siebie, żółtymi pasami, wdrażali sekwencję konkretnych ruchów ósemkowych lub raczej nieskończonych w przedstawieniu graficznym z lewą nogą wysuniętą ku przodowi, podpierając na niej całą cielesną masę, niezależnie od aktualnie wykonywanej czynności. Wszystko, choć ta perfekcyjność i precyzja wydawały się absurdalne, było jak najbardziej skuteczne, aż niemożliwie we wszechobecnym chaosie czyhającym za wysokimi murami.
– Co wrzucają do tych pieców? – zagaił zaintrygowany wąsacz.
– Surowiec. Nieprawdaż, że dzieło pana Aleksieja jest czymś niewyobrażalnie doskonałym, jak na nasze doczesne standardy?
– Być może, praca wre, jest ciepło, tylko ten dym zajmuje płuca. – Starając się zmusić do kaszlu.
– Tak? Für uns ist das kein Problem. Der Kran kann uns wieder nach oben bringen. Tam jest lepsze powietrze – mówił, jakby zmieniając dodatkowo akcent.
– Czyli gdzie? Chciałbym z powrotem na górę – stwierdził, jak gdyby ktoś wyłożył mu coś czarno na czarnym.
Odpowiedź znajdowała się jedynie w uśmiechniętym, niczym z nienawiści, grymasie pracownika wskazującego dłonią żuraw. Wraz z rytmicznym stukaniem kolejnych ogniw mosiężnego łańcucha przesuwającego się po bloczku i tym sposobem wciągającego platformę z mężczyznami. W połowie drogi na wyższe poziomy rozległ się ogłuszający alarm, drący się o zakończeniu robót. Ponownie spoglądając ku czeluści, oglądał cały proces finalizacji kieratu. Ludzie w absolutnym milczeniu ustawiali się w zwartych trójszeregach, po czym jednomyślnie, jak w zegarku, odwracali się w należytym kierunku i rozpoczynali machinalny marsz, gubiąc wzrokowy pościg Aarona w gęstej hebanowej chmurze.
– Gdzie oni idą?
– Spać, źle funkcjonujący pracownik marnotrawi nasze zasoby.
– Kto chciałby? – zaczął pewnie – Chyba macie tu wszystko, czego potrzeba, co jest na swój sposób niesamowite – skończył prawie szepcząc.
– Ach, tak! Existenz w Karbonii jest Spaß. Gdyby nie pan Aleksiej G. wszystko obróciłoby się w ruinę, jeśli w ogóle zakładać, że cokolwiek by powstało bez jego ingerencji.
– Więc od jak dawna istnieje to miejsce?
– Od kilku miesięcy, za to metodologia działania pana G. była już znana od dekad.
– Czemu zatem nigdy nie widziałem czegoś podobnego?
– Bo to... Opatentowana idea. Nikt inny poza panem Aleksiejem nie ma prawa jej używać – mącił Martin.
– Pokrętna logika, ale dlaczego akurat teraz? – dociekał, gdy akurat dojechali na poziom zero.
– W żadnym calu! Ludzie wcześniej nieprzychylnie odnosili do koncepcji naszego przełożonego. Nierozsądnie, bez dłuższej chwili namysłu i niehumanitarnie krytykowali jego dzieło. Teraz w dobie kryzysu okazało się kto miał rację, zapewniając potrzebującym dach nad głową! – Fanatycznie oddawał się geniuszowi zarządcy.
Po przeciągniętej rozmowie wreszcie opuścili platformę, na której zwykli stać i przeszli na twardszy grunt. Tym razem w widoku osady było coś niepokojącego, wciąż w małych okienkach panowały ciemności a same tyrolki były oblegane bardziej niż przedtem, postacie bezwładnie na nich wiszące, były już znane zmysłom Harpera.
– Zatem chce pan otrzymać surowiec dla pana Buzzdisa, jeśli dobrze zrozumiałem, tak?
– Po to przyszedłem, ale... – przerwał w pół zdania.
– W związku z tym, musi pan wiedzieć, że nielegalny przemyt nie jest transakcją jednostronną, domagamy się standardowej zapłaty w postaci materiału ludzkiego – zażądał ozięble przerywający.
– Nie rozumiem. – Szybciej oddychając i ostrożnie się wycofując.
– Doskonale pan zdaje sobie sprawę z czym się właśnie zmierza, proszę się do nas przyłączyć i otrzymać z tego tytułu liczne przywileje.
– Nie mam zamiaru, podziękuję za wizytę a Daouddowi przekażę, że surowca nie ma.
– Niemożliwe, dostawa została już wysłana przed kilkoma godzinami, zanim pan się u nas zjawił.
– Nie, nie. Nie stanę się jednym z was, nie będę jednym z bezmyślnie wiszących na sznurze!
Es ist Schade. To jest Schade. Ale tak jak mówiłem, pańskie żądania są unmöglich.
Zza pleców wyskoczyli dwaj opryszkowie z podobną do Martina blachą w płacie czołowym i tym samym tępym spojrzeniem. Aaron nie widząc innej drogi ucieczki, rzucił się w kierunku osady, starając się biec wzdłuż dziwnej rzeki. Martin wykonał kangurzy skok, usiłując złapać nieszczęśnika samodzielnie, lecz bez rezultatu.
Dryfując na oparach wytrzymałości ofiara beznadziejnie szukała rozszalałymi w przypływie adrenaliny oczyma alternatywnych dróg ucieczki, ale świat rozciągał się tylko przed nim, za nim, pod nim i nad nim. Iluzja świata zaczęła się optycznie zacieśniać w kresomózgowiu straconego, mamiąc jego choleryczne wejrzenie. Był to jedyny zmysł, któremu naprawdę ufał – także w tej w chwili.
Waląc ociężale butami, zwierzęco dysząc z wysiłku i przegrzania własnym strojem, dostrzegł samotnie wiszący na żelaznym wężu hak. Bezwiednie kołysząc się, bez reszty utonął w woli nowego właściciela. Nowy cesarz żelastwa ujął go w dłoni i wykonał gwałtowny ruch własnym ciałem, przelatując nad błyskającą żółtą barwą rzeką. Spadłszy poziom niżej usłyszał zmechanizowany głos dwóch opryszków, zagorzale starających się zanalizować wydarzenie, wystawiając słabe procesory na próbę – tym samym porzucili dalszą pogoń.
Myśląc, że zgubił wszystkich począł się skradać. Próba była daremna, wszakże Martin, jak prawdziwy człowiek biznesu nie przyjmował zwrotów, a tym bardziej nie urządzał akcji charytatywnych. Natychmiast zarejestrował intruza i jął cwałować w jego stronę. Z drugiej strony wyłoniła się kobieta, ta sama co przywitała gościa w drzwiach. Nie widząc drogi ewakuacyjnej, zaparł się nogami i odwrócił przodem do ospałego pływu. Dwójka rzuciła się na trzeciego w dzikim szale wszczynając szarpaninę. Walka, wbrew pozorom, toczyła się na korzyść samotnika, gdyż fizjonomia dwójki oponentów przedstawiała ich raczej jako ludzi starych, lecz co ważniejsze: bardziej organicznie wyniszczonych. Pojedynek z pewnością byłby przegrany, gdyby zainterweniował, któryś z oddanych sług pana G. z dolnych pięter.
Szamotanina wydawała trwać się w nieskończoność, aż posiadaczka wyłupiastych ślepi nie zerwała pelisy z przywłoki, przeto ją wyzwalając z uwięzi. W przypływie chwili, widząc dwójkę zaprogramowanych ludzi maniakalnie się ze sobą szarpiących, jakby wciąż między nim tkwił trzeci uczestnik, dokonał rozbiegu i wypchnął parę poza barierkę. Mężczyzna w okularach, jako że był lżejszy, pokonał dalszą odległość i wpadł wprost do bezdennego strumienia. Kobieta z kolei ostatkiem sił obsesyjnie utrzymywała się w powietrzu zawieszając się na dłoni, lecz puściła się nim Aaron zdążył podbiec. Usłyszał tylko chorobliwe warknięcia w nieznanej postronnym mowie ulicznej przed decydującym pluskiem.
Król góry zapadł w sen. Gdy się obudził Karbonia wciąż nie dawała symptomów życia albo raczej działania, więc chcąc wykorzystać okazję Aaron wyczołgał się z przybytku. Przed bramą nikt nie czekał. Tak jak zapowiadały prognozy, wezbrały się silne prądy atmosferyczne, szargające pokrywą śnieżną zgodnie ze swoją dyktatorską naturą. Ukochany wzrok nie mógł zrobić wyłomu w sypkim, kredowym wale, toteż pogrążył się w ślepocie, lecz nie w mroku. Poniżony mężczyzna doszedł do miasta, odbijał się od duchów lub może sam nim już był. Minął latarnię, na której widział powieszone nogi w butach z wywleczonym kożuchem. Nie podniósł oczu, a zimowa kołdra przykryła go samego kilka przeciągnięć dalej. Ocknął się w Szklanym Świecie.

 


Dodaj komentarz
Dodając komentarz, zezwalasz na przetwarzanie danych osobowych. W każdej chwili możesz poprosić Administratora o usunięcie komentarza/komentarzy.

Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto