Witam Wspakowiczów!
Nazywam się Sahir, jestem tutaj całkiem nowy. Swoją obecność na Wspaku chciałem rozpocząć opowiadaniem - rzeczą dla mnie nietypową, bo kolejne moje prace i artykuły będą już mocno osadzone w rzeczywistości i jak najbardziej niefabularne.
Opowiadanie prosto-prostackie, trzyletnie, 2007 rok. Zastępuje krótkie: "cześć".
"Czy każda rzecz, którą jesteś w stanie pojąć, musi być prosta, zawężająca sens ku dołowi i nachalna?"
-Moja Była
Chrzanić Kota
-Coś podać, sir?
Kelner wyglądał na przypadek człowieka zupełnie wypranego z uczuć. Kobieta uniosła do góry dłonie, prezentując w całej okazałości wspaniałą kolię z diamentów na szyi, opuszkami palców poprawiła włosy upięte w nonszalancki kok. Mężczyzna potarł palcami brodę i nerwowym ruchem spojrzał na zegarek.
-A co pan poleca? – powiedział to jak osoba, którą nie za bardzo obchodzi odpowiedź na stawiane pytanie, pójdzie bowiem za sugestią, jakkolwiek by nie brzmiała.
-Mamy dziś w menu niezwykle interesującą konwersację na temat słabnącej roli adapterów w dzisiejszym świecie. Czy pan również uważa, że stają się zaniedbywane?
-Nie mam pojęcia, proszę pana, weźmiemy dwa razy.
Rozmowa przebiegała według ściśle ustalonego schematu, dokładnie dwadzieścia jeden minut i trzy sekundy. Bo ileż można rozprawiać o adapterach? Po upływie ustalonego czasu mężczyzna wstał, zapłacił rachunek opiewający na kwotę 55 dolarów, podał kobiecie płaszcz i wyszedł wraz z nią z restauracji, zdając się na łaskę nieśmiało zaczynającego się oberwania chmury. Starał się uchronić kobietę przed deszczem, zasłaniając jej głowę gazetą znalezioną na jakiejś ławce, jednak nie na wiele się to zdało, także jeśli rozważyć dbałość o maniery – nie odsunął jej krzesła, gdy wstawał, by zapłacić. Świat zdawał się szarzeć z każdą chwilą, nawet okna rozwieszone na linkach między budynkami (zapewne schnące po ostatniej ulewie) trzaskały z rozpaczą skrzydłami, prosząc o zmiłowanie.
Pamiętając o tym, że podczas biegu ciało ludzkie zbiera swą powierzchnią większą ilość kropel niż gdyby szło spokojnie, minęli supermarket z kontrabasami, kierując swe kroki w stronę Śródmieścia. Tam też padało.
-Chodźmy do Tiffany’ego! – zarządziła piękność po krótkiej chwili. Brzmiała jak mała, kapryśna księżniczka.
-Obawiam się, że nie mam wystarczającej ilości pieniędzy, by pozwolić sobie na to. – odparł mężczyzna.
-To nic. Chcę tylko popatrzeć.
Skierowali swe kroki przed budynek sławnego jubilera, nie rozmawiając podczas dość długiej drogi, ponieważ rozmowa bez ważnego tematu byłaby w złym guście. Spędzili chwilę przed witryną sklepu, po czym weszli do środka, zostawiając na ulicy szarą kulkę, pozostałości gazety, która teoretycznie chroniła ich głowy. Powitał ich siwy sprzedawca, sondując badawczym wzrokiem. Był to niewątpliwie człowiek starej daty, co można było poznać po jego oczach właśnie – były żywe.
-Witam państwa. Czy coś podać?
-Weszliśmy tylko po...
-Owszem, co pan poleca? –przerwała kobieta zdradzając obycie, nakazujące zdać się na wiedzę i gust sprzedawcy, w myśl zasady, że o gustach się nie dyskutuje.
-Mamy bogatą akcesoriów okołotelefonicznych, przy czym warto dodać, że każde z nich to wydatek jedynie trzydziestu tysięcy dolarów, co stanowi wyjątkową okazję - ta sama, niezmienna od bodaj dziesięciu lat formuła. Z pamięci.
-Niestety, nie noszę przy sobie tyle gotówki. Co pan powie na piętnaście dolców? – mężczyzna zdawał się być nieco zdeprymowany stanem swojego portfela, nie stracił jednak fasonu.
-Za tę cenę – sprzedawca prychnął w myślach pod nosem - mogę polecić jedynie jakiś diament.
-Poprosimy.
Staruszek zainkasował stosowną kwotę, po czym spojrzał wyczekująco na drzwi, dając do zrozumienia, że nie życzy sobie, by zawracano mu głowę podobnymi ekscesami. W swoim szykownym lokalu tolerował tylko bogate, znaczące osoby, mając nadzieję odnaleźć w nich jakiś wspólny z sobą mianownik – może nawet odrobinę świadomości?
Para wyszła, tym razem wprost w objęcia jawnie rozszalałej już ulewy. Zmierzali w stronę czegoś, co kobieta nazywała „domem”, a co w rzeczywistości było małym mieszkaniem w obskurnej kamienicy. Gdy tak mijali kolejne przecznice, posuwając się z wolna po szarym chodniku, równym, miarowym krokiem, choć on miał dwa razy większe stopy od niej, przejechał koło nich miejski autobus, na którym ktoś wymalował hasło: „Bóg nie żyje, sensu nie ma”, jakby jedno koniecznie musiało być warunkiem drugiego. W tamtym momencie patrzyli w przeciwną stronę, na siedzibę Związku Bulwarówek. I było im szaro, choć ona nosiła na szyi kolię.
Doszli tak na klatkę schodową kamienicy, na której to klatce, w jednej z licznych wind stał i krzyczał na nich współlokator, skarżąc się, że robią za mało hałasu. Kobieta zupełnie go zignorowała, ten w rewanżu zaczął grać na gitarze nostalgiczny utwór „The Meaning of Liff”. Robił tak od zawsze, a przynajmniej od czasu, gdy się tu wprowadziła. Popapraniec.
Otworzyła ołowiane drzwi, a z mieszkania którego broniły wybiegł rudy Kot, pędząc w kierunku otwartego wyjścia z budynku, prosto na deszcz.
-Holy, twój Kot! – krzyknął mężczyzna, obracając się pięcie i nieomal zrywając się do pościgu za zwierzęciem.
-Zostaw go! Wracaj. Chrzanić tego Kota, lepiej zrób coś z moim płaszczem, zniszczy się od nadmiaru wody! Chrzanić Kota, powtarzam!
Nie było czasu na zdziwienie. Weszli do mieszkania, rozpostarł jej płaszcz między dwoma krzesłami, pili herbatę. Potem położyli się spać. Niewątpliwą zaletą domów jest, że ich mieszkańcy nie są zobligowani do niczego. W domu nie muszą nic, oprócz niekiedy wyjść, a to jest wygodne.
Przed snem mężczyzna wypełnił rytuału – ktoś z rodziny nauczył go staroświeckiego zwyczaju, a on o niego dbał. Uklęknął przy łóżku i zaczął myśleć, tworząc bilans dnia.
Trzy zapisane strony, na poczet książki o życiu, która ma przynieść pieniądze.
Jedna rozmowa, jeden spacer po mieście, jeden płaszcz.
No i Kot, którego już z nimi nie było.
Co on mógł mu przypominać?
Nie wiedział.
Zasnął.