fot. pexelsGdyby Molier żył dziś, pewnie zamiast pisać o kufrach ze złotem, pisałby o aplikacjach bankowych i rabatach w Lidlu, bo Harpagon wcale nie odszedł do historii — on po prostu się zmodernizował. Dziś nie nosi peruki i rajstop, tylko bluzę z kapturem, ale w sercu dalej to samo: „moje pieniądze są święte”.
Wyobraźmy sobie współczesnego Harpagona. Mieszka w kawalerce, ma najtańszy abonament w telefonie, nigdy nie zamawia niczego z dostawą, bo „po co przepłacać” i zawsze szuka kodów rabatowych. Gdy znajomi idą na pizzę, on mówi, że już jadł w domu. A kiedy ktoś prosi go o złotówkę na bilet, robi minę, jakby mu właśnie kazano oddać nerkę.
Molierowska przesada? Wcale nie. Wystarczy wejść w komentarze pod jakimś postem o inflacji: „Bo kiedyś to było, a teraz wszystko drogie!” — pisze ktoś, kto ma pięćdziesiąt par butów i co roku wymienia telefon. Wszyscy mamy w sobie Harpagona. Nie tego z kufrem, ale z kalkulatorem w głowie.
Tylko że Molier nie pisał o skąpstwie po to, żeby się z niego śmiać. On pokazywał, jak miłość do pieniędzy potrafi zabić człowieka od środka. Harpagon nie miał w sobie nic prócz lęku: że straci, że mu zabiorą, że ktoś będzie miał więcej. A przecież pieniądze miały mu dać spokój, a dały obsesję.
Dziś, kiedy wszystko kręci się wokół kasy, może warto przypomnieć sobie tego biednego Harpagona. Bo choć minęły setki lat, dalej wierzymy, że pieniądze to gwarancja szczęścia. A potem i tak siedzimy zestresowani, że w koszyku za dużo, że karta znów pusta.
Może więc prawdziwe bogactwo to nie konto w banku, tylko święty spokój w głowie. Tego nawet Harpagon nie przeliczyłby.