Piątek, 11 marca

Wstałem rano. W sumie jest to pojęcie względne. Dla mnie osobiście to godzina dziesiąta. Przez kolejne piętnaście minut wpatrywałem się w okno, za którym wraz ze mną budziła się wiosenna aura. Zaciekawił mnie samiec sroki, który z wielką pieczołowitością uwijał gniazdo dla swojej wybranki.


Starannie wybierał długości gałązek, aby idealnie pasowały do koncepcji jego małego mieszkanka. Precyzja i dokładność ptaka była godna podziwu. Przecież robił to na tak niepewnym gruncie- najwyższe drzewo, które sięgało ostatniego piętra akademika, na którym mieszkałem. Mimo to uważnie, niczym budowniczy, tworzył swoje małe „M4”.

Szybki prysznic, potem tak samo szybkie śniadanie. Zęby umyte w pośpiechu. Potem bieg na uczelnię. W ogóle na tych studiach wszystko robię szybko. Zbyt szybko.

Nudne wykłady pozwoliły mi zmrużyć oko. Na szczęście kolega siedzący obok w porę szturchnął mnie łokciem, co pozwoliło mi się obudzić i wpisać na listę obecności.

Dowiedziałem się, że nie zaliczyłem kolokwium z łaciny. Chciałoby się powiedzieć: „Nie dziwota”. Trudno zaliczyć coś, na co człowiek poświęcił zaledwie dwadzieścia minut.
Koniec końców zdałem sobie sprawę z tego, że nie po to wymyślono drugi termin, żeby wszystko zaliczać w pierwszym.

Około godziny szesnastej wróciłem do akademika. Nieźle wieje. Czym prędzej zamknąłem okno, które otworzyłem wychodząc z pokoju w celu wywietrzenia pomieszczenia. Prawie zwiało mi firany. Nie zastałem mojego współlokatora. Pewnie siedzi w jakimś barze, jak ma to w zwyczaju robić. Włączyłem laptopa. Chciałem sprawdzić pocztę. Od razu zostałem zaatakowany niepokojącymi wieściami z zagranicy. Wielkie trzęsienie Ziemi w Japonii. Na usta znów cisnęły mi się słowa: „Nie dziwota”. Przecież tam co roku trzęsie się Ziemia. Jednak w tym wypadku ta fraza nie była na miejscu.
Największe od stu czterdziestu lat trzęsienie ziemi.

Przez ponad godzinę szukałem szczegółowych informacji na ten temat. Wrodzona ciekawość i zmysł przyszłego dziennikarza zaowocowały całkiem sporym materiałem dotyczącym tego kataklizmu. Filmy z miejsca zdarzenia, statystyki, liczby ofiar, zaginionych, komentarze specjalistów. Wszystko było bardzo ciekawe, ale zarazem bardzo przerażające.

O godzinie dziewiętnastej odcięli mi Internet. Wśród mało wyszukanych obelg, wulgaryzmów i przekleństw przemknęła myśl: sala telewizyjna! Czym prędzej zbiegłem na dół. Usiałem wygodnie i czekałem na magiczną godzinę dziewiętnastą trzydzieści. Wtedy kilka milionów Polaków zasiada przed teleodbiornikami i wpatruje się w niczym nieskalaną twarz prezentera telewizyjnej jedynki. Nie było inaczej w moim przypadku.

Temat Japonii był oczywiście najważniejszym topikiem w tym wydaniu. Dziennikarze niczym mnie nie zaskoczyli prócz tego, że łączyli się telefonicznie z Polską Ambasadą w Tokio. Poczułem się spełniony jako przyszły dziennikarz. Znalazłem informacje, do których nawet nie dotarli żurnaliści z krwi i kości.

Do końca tego dnia tragedia w Azji nie dawała mi spokoju. W kółko myślałem o setkach dzieci, które zginęły, o całym wielkim pociągu, którego nie mogą znaleźć. W głowie siedział mi obrazek wielkiej fali błota mułu, która niczym tłusty olej przechodzi przez wielkie osiedla i zasiane pola. Z tym zastrzeżeniem, że pod pojęciem mułu kryją się zerwane dachy, samochody i części statków.
W całej tej tragedii przemykała się myśl o kolejnym Czarnobylu. Przecież elektrownia atomowa też nieźle ucierpiała. Około godziny dwudziestej pierwszej rozmawiałem na ten temat z ojcem. On opowiadał, jak to w szkole kazali im pić jodynę, żeby „załagodzić skutki promieniowania”. Nasunęła mi się refleksja, czy ja też tak będę musiał czynić? Uspokoiłem się, gdy uświadomiłem sobie, ile kilometrów dzieli Polskę od Japonii.

Jak zwykle kładę się spać po dwudziestej czwartej. Leżąc już w łóżku wpatrywałem się w ciemną szybkę, za którą spał cały Gdańsk. Miałem wielką nadzieję, że po przebudzeniu po raz kolejny moim oczom ukaże się ten sam ptak, na tym samym drzewie dokańczający budowę gniazda.

Hoffix


Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto