- Mamusiu, jestem głodna.
- Maricu, przecież wiesz, że tatuś poszedł już po gazetę. Zaraz dowiemy się gdzie jest nasz obiad – odpowiedziała troskliwa matka, przytulając córeczkę.
- Dowiemy się czy dzisiaj w ogóle będzie obiad – odezwał się Ore, starszy brat Marci. 

Dziewczynka rozpłakała się, była bardzo głodna. Po ostatnim podziale, na każdego obywatela przypadł kilogram jabłek i 20 litrów wody. To była normalna kolej rzeczy. Obywatel głodny - pił wodę, to pozwalało mu zapomnieć o tym ssącym bólu, gdzieś tam w otrzewnej. Pił wodę, gotował jabłka, pił wodę jabłkową. Jedyną rzeczą, której nie brakowało była woda i te małe, zielone kulki. Wody było nadmiar, a jabłek już nikt nie jadł – była wiosna.
- Za niedługo mężczyźni zbiorą pszenicę, będzie płat, będzie płat z mąki pszennej – matka zamilkła, na chwilę przymrużyła oczy i ze wszystkich sił wyobraziła sobie zapach świeżo wypiekanego płata. Opanowała się jednak.
Nagle drzwi ich mieszkania otworzyły się, a do sieni wszedł Joh, głowa rodziny. Wszedł a w foliowym woreczku, trzymał złożoną na cztery gazetę. Położył ją na stole. Wszyscy domownicy skupili się wokół Joh’a i z wielkim napięciem czekali na pierwszy ruch ojca. Ojciec lubił ten moment, wracał z zakładu, dostawał gazetę, a teraz był kimś ważnym. Wszyscy czekali na niego, na niego i na obiad, który miał znajdować się w złożonej na cztery gazecie. Joh powoli otworzył foliową torebkę, wydobył z niej skrawek papieru.
- ogłoszenia, wezwanie młodych, edukacja – mruczał pod nosem, czytając nagłówki
- Tato, szukaj obiadu – zajęczała Marcia

O godzinie 16:15 odbędzie się przydział białka dla następujących sektorów: E11, E12,E13,G4,G5. Prosimy zabrać ze sobą własne pojemniki.
Przewidywana masa białka dla jednostki podziałowej: 116,2 g
Panowie: Rod, bracia Kes,
Panie: Malea, Lid, Anna (ze starości)
Rodziny: rodzina 112 z sektora G4


- Ore, za piętnaście minut masz być w sektorze E13, weź ze sobą miskę – powiedział ojciec
Ore wziął do ręki pojemnik o średnicy 12cm, przycisnął ją do piersi i wybiegł z domu. Po trzech minutach ujrzał ogon równej kolejki. Stanął na swoim miejscu. Kiedy usłyszał dzwon z wieży północnej stał już w środku długiego na pięćdziesiąt metrów wężyka, równo ustawionych sąsiadów. Kolejka przesuwała się szybko, każdy dostawał zawiniątko ważące 116g wkładał je do pojemnika uwzględnionego w ogłoszeniu i w ciszy wracał do domu. Wszystko odbywało się bez przeszkód, zawiniątko, pojemnik, powrót. Ore otrzymał swój przydział. Spojrzał na mielonych sąsiadów, przytulił miseczkę do piersi i jak wszyscy – spokojnie wrócił do domu. Nie spieszył się, najważniejsze dla ora było ta, aby się nie przewrócić. Kiedy wyszedł zza rogu brukowanej ulicy zobaczył człowieka, leżącego w rynsztoku. Usłyszał fragment rozmowy.
-Bracie, daj mi, chociaż dotknąć! – Krzyczał mężczyzna z rynsztoka.
-Albet, wtań w tej chwili – mówił cicho drugi
- Od trzech tygodni mój sektor nie dostał nawet grama przydziału. Moja matka i córka Malea pomarły, żona leży z gorączką! Bracie pomóż, nakarm, chociaż ją…
- Niektóre sektory żywią, inne są żywione – rzucił drugi i odszedł nie odwracając się. Z okna wylała się woda, ściek, wszystkie nieczystości domu. Wypadły na ulicę tuż obok głodnego. Mężczyzna zemdlał. Ore przeszedł obok niego, widział jak ścieki zalewają mu usta. Poszedł dalej - do domu. Mężczyzna utoną.
Była niedziela, dzień pański, dzień wolny od edukacji.
W domu ojciec poinformował syna, że jutrzejszy dzień edukacji zaczyna się o godzinę wcześniej. Matka rozdzieliła białko pomiędzy domowników. Każdemu równo, każdemu 29g. Zjedli na surowo, popili wodą.
O szóstym biciu dzwonu z cytadeli, dzieci obudziły się. Wstały, ubrały się, obmyły twarze. Nie pili, nie chcieli budzić ssącego w ich brzuchach potwora, skoro ten, łaskawie jeszcze spał. Wyszli na ulicę. Było ciemno, w powietrzu unosił się smród ścieków, brudu i zgniłych jabłek – smród głodu. Przez pewien czas szli równolegle, w ciszy, potem jednak, kiedy dzieci z innych sektorów wychodziły na ulicę, szli w rzędzie. Tak jak wszyscy zresztą. Po kilkunastu minutach, piękną linią szła pięćdziesiątka dzieci. Wszystkie milczały, szły w jednym kierunku a harmonii ich marszu nie mąciło zupełnie nic. Spośród maszerujących w tej milczącej procesji można było wyodrębnić trzy grupy ludzi. Dziewczynki – ubrane w wąskie spodnie, koszulki z krótkim rękawem oraz lekkie buty, chłopców - ubranych w ciężki strój roboczy, oraz chłopców - ubranych w wąskie spodnie, koszule z rękawem i swetry. Kolorystyka tych strojów była różna, można nawet powiedzieć, że na ulicy zrobiło się kolorowo. Tak, stroje były ciepłe, barwy się zmieniały. Jedynym, co pozostało identyczne, były trzy rodzaje kroju ubioru: wąskie spodnie, koszula krótkim rękawem, strój hutniczy roboczy i wąskie spodnie z koszulą i swetrem.
Dzieci doszły do skrzyżowania, nie zwalniając rozdzieliły się, posegregowały rodzajami i każdy ruszył w swoją stronę. Ore w stroju roboczym w lewo, jego siostra w prawo. Teraz dzieci różniły się tylko kolorami.
Ore wraz z innymi dziećmi tego samego rodzaju szli przez kolejne minuty. Wyszli z miasta północnym wejściem i zaczęli podchodzić pod dość stromą górę. Szli tak przez pewien czas aż ich oczom ukazało się miasto w całej swojej okazałości, osnute promieniami wstającego słońca.
Ore milion razy widział tą czarną plamę dachówek wylaną na płaskiej płycie litosfery. Miasto zbudowane było na planie kwadratu, jego drogi były równoległe do siebie i układały się w kratę. Jedynym zaprzeczeniem tej całej symetrii była cytadela – okrągły zamek z wysokimi murami i wysoką na 30 metrów wieżą. Cytadela w przeciwieństwie do reszty zabudowań była całkowicie murowana. Sprawiała wrażenie jednej, zbitej sterty, zimnych głazów. Lecz było w niej coś niepokojącego. To właśnie tam, aktualnie, znajdował się jego dzisiejszy obiad. Tam przechowywano dawców, tam ich ważono, tam dzielono ich białko w pakiety i sektory. Poza tą enigmatyczną budowlą wszystko było zwyczajne. Każda rodzina miała swój drewniany domek. Był to albo pojedynczy budynek, albo szeregowiec, albo dom wielorodzinny. Ważne, że każdy budynek pokryty był czerwoną dachówką i był zbudowany z drewna. Jedynym wyjątkiem była cytadela, ale w niej nikt nie mieszkał.
Ore nigdy nie przyjrzał się dokładnie miastu, ponieważ zawsze te same rzeczy przykuwały jego uwagę. Nie miał też na to czasu, gdyż właśnie doszli do gmachu głównego siedziby wiertniczo-wydobywczej. Mosiężne drzwi otworzyły się a do dzieci wyszło kilku mężczyzn ubranych w identyczne, choć odpowiednio większe kombinezony.
- Wydobycie żelaza, krzemu - dzień 472 – wyrecytował z pamięci mężczyzna po lewej stronie. Drewna – dzień 36
- Dzisiaj zebraliśmy się tutaj, godzinę wcześniej, ponieważ mamy ważne informacje, których należy wysłuchać przerywając edukację. Jako, że nasz oddział jest najważniejszym organem naszego społeczeństwa, zarządziliśmy wcześniejsze przybycie abyście mogli wysłuchać następującej odprawy.
- W nowo rozpoczętym rejonie pozyskiwania drewna – kontynuował rozpoczęte przez poprzednika zdanie następny mężczyzna- zauważono grupę latających BX-12. Apelujemy o rozsądek i rozwagę. Grupa B – waszym zadaniem będzie podstawienie stempli w miejscu pozyskania żelaza, grupa C w tym czasie wypompuje wodę z sektora grupy B.
Wszystkie placówki edukacyjne rozpoczęły pracę o godzinę wcześniej i każda odprawa rozpoczynała się od słów: „Jako, że nasz oddział jest najważniejszym…” Nikt nigdy nie zmieniał zawodu w jakim się wyszkolił, więc traktował go jak coś najważniejszego i najistotniejszego w życiu. Praca jest motorem społeczeństwa, napędza życie, a skoro wszystko jest najważniejsze to tak naprawdę jest takie samo – więc kolejna zasada życia w społeczeństwie jest spełniona. Wszyscy równi, wszyscy ważni.
Dzieci w jednej chwili rozdzieliły się na trzy grypy, każda za swoim przewodnikiem. Grupa B i C zeszły do szybu a grupa C obeszła budynek siedziby wiertniczo-wydobywczej od południa i łagodnym stokiem zeszła do lasu. Po pewnym czasie doszli do obozu. Podzielili się na oddziały i odebrali dzisiejszy przydział narzędzi. Ore jako członek 3 oddziału, grupy A, pozyskującej drewno otrzymał piłę, inne oddziały dostały młoty i kliny czy lornetki. W ciągu kolejnych, kilku minut wszystkie stanowiska edukacji zostały obsadzone; rozpoczęła się edukacja. Zadaniem przewodnika było koordynowanie wszystkich poczynań. Nie było to trudne zadanie, ponieważ wszystkie poczynania koordynowały się same, ale w razie jakiejś nagłej katastrofy, bądź co gorsza niespodziewanego wydarzenia, przewodnik był osobą  najbardziej doświadczoną dodatkowo obdarzoną Prawem Muta: w razie potrzeby, jaką jest niespodziewane, nieskoordynowane bądź inne wydarzenie wymagające interwencji obdarzonego tym prawem, obywatel może okazać wyższość nad innymi obywatelami i wydawać im polecenia; do czasu kiedy to nadmienione wyżej zagrożenie minie. Oprócz przewodnika przy wydobyciu pracowała grupa ścinająca drzewa, dzieląca je na belki i obserwująca. Ta ostatnia, jak każda, najważniejsza ze wszystkich obsadzała swoimi członkami wszystkie miejsca strategiczne wokół zbieraczy. Każdy edukujący się na obserwatora miał lornetkę a jego zadaniem było wypatrywać wszelkich niespodziewanych znaków, zapowiadających niespodziewane wydarzenia. Dzisiaj w szczególności latających BX-12.
- Uwaga drzewo! – krzyknął ore wskazując na świeżo ścięty konar.
Drzewo przewróciło się zwyczajnie, standardowo. Nie było w nim nic niezwykłego, ale to właśnie ten epizod stał się punktem zapalnym, od którego wzięły początek nieskoordynowane wydarzenia. Wysoka na 20 metrów sosna przewróciła się jak zawsze, na dół, ku ziemi, jednak nim jej dotknęła spadła na inne – stojące jeszcze – sosny i lekko skręciła tor swojego upadku. Spadła na jednego z edukujących się chłopców.
- Rozejść się, proszę odejść – krzyczał nadbiegający przewodnik – proszę: od dwadzieścia dwa do trzydzieści proszę o podniesienie konaru.
Wyznaczone osoby podbiegły do konaru z wielką ochotą. Chłopcy dali z siebie wszystko i poderwali drzewo do góry. Dopiero teraz zaczęły się owe nieskoordynowane wydarzenia, a w zasadzie ciąg tych wydarzeń. Wszyscy chłopcy z okolicy przerwali pracę i zbiegli się i stanęli blisko miejsca zdarzenia. Wszyscy z wyciągniętymi językami stali i z niecierpliwością czekali na rozwój sytuacji. Przewodnik podszedł do przygniecionego chłopca i sprawdził mu puls.
- Żyje. Proszę dwadzieścia dwa i dwadzieścia trzy, o podnisienie go i przetransportowanie do siedziby gł… – nie zdążył dokończyć prośby, gdyż ranny chłopak otworzył szeroko oczy, poderwał się na równe nogi i powiedział.
- Jestem głodny
Chłopaki pochowali języki, lecz poszkodowany – numer czterdzieści cztery – powtórzył
- Jestem głodny, dlaczego wszyscy na mnie patrzycie?
Teraz wymienieni wszyscy, łącznie z przewodnikiem otworzyli szeroko oczy i usta, tym razem języki zostały na swoim miejscu.
- Dlaczego jesteście tacy zdziwieni? Przecież nic mi nie jest.
Rzeczywiście wszyscy stali osłupieni. Nie dlatego, że przygnieciony chłopiec wstał, nie dlatego, że jego głowa nie była już okrągła. Ważniejsze od tego leżącego na ziemi kawałka jego czaszki, wraz z częścią kory mózgowej i krwi lejącej się po jego placach było to, że wypowiedział on na głos to, co ci wszyscy ludzie czuli przez całe swoje życie; i nigdy nikomu nie przyszło do głowy tak tego bezprecedensowo oznajmić.
To jednak było zupełnie normalne w porównaniu z kolejnymi niespodziewanymi wydarzeniami. Chłopak rzucił się na stojącego obok przewodnika, zaczął bić go po twarzy, przewrócił go na ziemię krzycząc: „jeść, jeść, dajcie mi jeść i bijąc” nieprzerwanie. Młodzi mężczyźni wobec tego nagłego wybuchu agresji cofnęli się o krok i stanęli jak wryci, obserwując jednak zachowanie numeru czterdziestego czwartego. Po czterdziestu, może sześćdziesięciu sekundach szału, chłopak wyprostował się, zesztywniał, na jego twarzy pojawił się dziwny grymas bólu i wewnętrznej walki. Jego palce prostowały się i zginały z taką siłą, że sprawiały wrażenie jakby miały się zaraz połamać. Każdy w inną stronę. Po chwili słychać było trzask pękających zębów a z dziury w czaszce chłopaka wystrzeliła fontanna czarnej krwi, oblewając wszystkich na około. Numer czterdziesty czwarty padł sztywny na ziemię.
Zapadła cisza. Trwała jednak ona tylko przez chwile, ponieważ chłopcy wyciągnęli języki i zaczęli zlizywać krew, leżącego na ziemi numeru ze swoich rąk, ramion i ubrań. Przewodnik wstał. Dopiero teraz było widać, że ma odgryzione ucho. Krwawił. Kilku chłopców, którzy nie mieli szczęścia być ochlapanymi białkiem leżącego, podbiegli do przewodnika i zaczęli ssać jego ucho, szyję i ogólnie poobijaną, krwawiącą twarz. Było ich za dużo, za dużo na jednego przewodnika, który upadł pod ich ciężarem, ale i za dużo dla samych siebie. Kolejne niespodziewane wydarzenia następowały lawinowo. Dwóch kolegów z oddziału trzeciego zaczęło się przepychać. Jeden uderzył drugiego w twarz, inny kopnął chłopca, który dopchał się do życiodajnego białka. Wszyscy oblegający, leżącego na ziemi przewodnika zaczęli się popychać, krzyczeć na siebie. Potem bili, gryźli, kopali. Była to czterdziesto może sześćdziesięcio sekundowa furia. Potem jak u pierwowzoru, po kolei zaczęli sztywnieć, walczyć z wewnętrznym bólem, aby ostatecznie upaść w dziwnych konwulsjach spowodowanych nieskoordynowanymi napięciami mięśni.
Wszyscy, przed chwilą bijący się chłopcy, leżeli na ziemi pokrytej sosnowymi igłami, gałęźmi i krwią. Reszta stała nieruchomo.
Stali tak przez kilka chwili, lecz powoli ich buzie otwierały się i wychodził w nich języki, głodne, wysuszone języki, proszące o białko. Proszące o prawdziwe zwierzęce białko, jakiego nie ma w jabłkach, w wodzie, ale leży ono tutaj, na ściółce, w miejscu ich edukacji.
Jeden z chłopców wyłamał się z szeregu powoli, badając teren ruszył w stronę leżącego na ziemi przewodnika. Za nim drugi, trzeci, kolejni. Wszystko działo się powoli, lecz nabierało tempa, zbliżało się do punktu kulminacyjnego i lada moment mogło skończyć się tą samą ślepą furią.
Tak się jednak nie stało. Rozległ się dźwięk gwizdka. Kolejny z innej strony, potem następny. Zadziałało to jak wyrwanie z koszmaru. Chłopcy obudzili się z amoku, ustawili się w dwurzędach i rzucili się w ucieczkę. Co chwila dołączali do nich kolejni – obserwatorzy. To oni gwizdali i to oni ostrzegli całą grupę A przed nadciągającym z południa niebezpieczeństwem, broniąc ich także przed niebezpieczeństwem znacznie gorszym. Przed nimi samymi.
Chłopcy biegli w szeregach, lecz za ich placami zaczęły się pierwsze ryki i piania. Do leżących na ziemi podbiegły AD-18 pazurami rozszarpując ich ciała, zatapiając kły w ich sztywnych ciałach. Ranny przewodnik zaczął uciekać. Lecz drogę zastąpił mu znany z podręczników latający BX-12. Małe, opierzone stworzenie, z żółtym dziobem, stojące na dwóch trzypalczastych nogach. Każda zakończona krótkim, ostrym pazurem, wyglądająca jak obrana ze skóry – nie była opierzona. Było coś jeszcze – na opierzonej głowie latającego BX-12 znajdował się czerwony grzebień, fałd skórny, przypominający grzebień. To była ostatnia rzecz, jaką przewodnik zobaczył, przynajmniej na lewe oko, ponieważ latający BX-12 zapiał, podskoczył, przeżył skrzydłami i dziobnął mężczyznę w gałkę oczną. Przewodnik zawył z bólu. Płakał, uciekał. Był jednak ranny, nie miał szans. Latający BX-12 wskoczył mu na plecy – nic nie ważył, może kilogram. Nie ważył, był mały - może pół metra, ale dziobał straszliwie mocno. Kiedy mały potwór ugryzł przewodnika w ucho ten złapał go za szyję i skręcił mu kark. Rzucił ścierwo i runął na ziemię. Wstał słysząc za swoimi plecami kolejne piania. Przebiegł nad martwym ciałem latającego BX-12, lecz po czterdziestu, może sześćdziesięciu sekundach padł sztywny na ziemię.
W siedzibie głównej trwał już alarm. Wszędzie słychać było gwizdki, dzwony, ludzie biegali szeregami a przewodnicy krzyczeli na równych sobie podwładnych. Teraz mogli wydawać polecenia, to z pewnością były wydarzenia opisane w Prawie Muta. Zanim jednak wszyscy edukujący się w szybie, przy wydobyciu rudy chłopcy wyszli z tuneli, zwierzęta zdążyły dobiec gmachu. Zabijały wszystkich, a tych, którzy podjęli z nimi jakąkolwiek walkę wykańczały po czterdziestu, może sześćdziesięciu sekundach, kiedy ci leżeli już sztywni na ziemi. Tylko garstka dzieci z grupy A zdążyła zamknąć się na wyższych piętrach gmachu głównego placówki edukacyjnej wiertniczo-wydobywczej. Reszta zginęła na zewnątrz lub w tunelach próbując schować się przed zwierzętami o bardzo wyczulonym węchu.
O osiemnastym biciu dzwonu wierzy cytadeli Marcia wróciła do domu sama.


Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto