Część I

Profesor upuścił kubek z herbatą. Grawitacja zawsze go fascynowała. Fusy czarnej jak smoła herbaty rozlały się po sterylne czystej posadce. Profesor należał do ludzi, których w zasadzie nic nie jest w stanie zaskoczyć. Nic poza grawitacją i natrętną czerwoną diodą, migoczącą na panelu sterowania, monitorze komputera i jego własnym, prywatnym pagerze.

Profesor próbował zignorować pierwsze symptomy wydzielającej się w nadnerczu i tarczycy adrenaliny, lecz ręce powoli zaczęły mu się trząść a lewa powieka wpadła w dziwny, nieregularny rezonans. Ostatnie sześć sekund walki z powieką, szybka kalkulacja poziomu przyschnięcia fusów do podłogi i dziki rajd ku schodom.
Drzwi na fotokomórkę – kilka sekund, śluza ciśnieniowa – mniej niż minuta, kolejne śluzy: przeciwbakteryjna, antywirusowa, sprawdzenie poziomu napromieniowania – kolejne kąty ostre na zegarku; skanowanie siatkówki oka, linie papilarne, osiemnasto cyfrowy kod i profesor dociera do windy. Winda była podobna do całej reszty identycznych pomieszczeń. Była utrzymana w tym samym stylu, o ile tytanowe obwódki i trzycentymetrową warstwę pleksiglasu można nazwać stylem.
- -19 – powiedział profesor, naciskając przycisk.
Moment, kiedy winda podrywała się do wspinaczki także go fascynował, choć z drugiej strony było to ściśle powiązane z grawitacją.
Po kilkudziesięciu sekundach pleksiglasowe drzwi windy otworzyły się bezgłośnie. Profesor wyszedł i pokonał ostatnią przeszkodę na jego drodze do celu: swoją kartą identyfikacyjną przejechał po czytniku a zimny, wyrznięty z emocji głos automatycznej sekretarki powitał profesora na poziomie kontroli.
- Witam panowie, co się stało – powiedział profesor w dalszym ciągu mrugając powieką.
- Panie Profesorze, wszyscy nie żyją.
- Niemożliwe – profesor, blady usiadł na krześle. Nie zwracał uwagi na ręce, czy powiekę, przez którą już nie widział na lewe oko. – Przecież trzy tygodnie temu byli najlepiej rozwijającą się cywilizacją w historii – mówił do siebie z niedowierzaniem.
- Witamy na poziomie kontroli – powiedział mechaniczny, kobiecy głos. Profesor nie był humanistą, nie lubił uczyć się języków, ale dzisiaj, zwłaszcza dzisiaj nienawidził błędnie akcentującej wyrazy, kobiety-cyborga.
- Witamy na poziomie kontroli – powtórzył znienawidzony głos
- Mam nadzieję, że to jakiś głupi żart, albo lepiej dla was – awaria – krzyczała kobieta w białym kitlu, która właśnie weszła do pomieszczenia.
Miała około 35lat, nosiła okulary, ale chyba tylko jako dodatek do swojej fryzury: prostego, szybkiego koka z brązowych włosów. Laboratoryjny kitel zapięty o jeden guzik za wyskok, opinał biodra i piersi pani doktor z niesamowitą dbałością o to, aby nikt nie miał wątpliwości, na co ma w tym momencie patrzeć. W normalnych okolicznościach adiutant profesora, oczami, właśnie kończyłby odpinać poszczególne guziki, przynajmniej te, których jest zdecydowanie za dużo. W normalnych okolicznościach, zawsze tak robi, za każdym razem, kiedy widzi Panią Doktor. Zawsze też zastanawia się czy pani doktor tak świetnie maskuje, czy też w ogóle nie nosi bielizny pod laboratoryjnym fartuchem, a jeśli nie nosi, co by było oczywiście wskazane to jak musi wyglądać Pani Doktor bez niego, bez niego pod prysznicem, bez niego w…
Tak jest w normalnych okolicznościach, ale nie dzisiaj, dzisiaj nie ma normalnych okoliczności. Dzisiaj nic nie jest normalne. Od samego rana, w zasadzie od ostatniego miesiąca.
Tak, wszystkie problemy zaczęły się miesiąc temu. Nowy adiutant, nie całkiem nowy. W końcu nie jest łatwo dostać się do tego rodzaju placówki. Jednak Pan Bodini nie pracował z profesorem od początku projektu. Tylko profesor pracuje nieprzerwanie od 30 lat nad dziełem swojego życia. To on jest ojcem projektu, jego sukcesów a także ojcem aktualnej porażki. Jego współtowarzysze, albo pomarli, albo zostali zlikwidowani, czy to przez eksperymentalne wirusy, szczepy bakterii, czy przez ludzi pilnujących całego tego interesu. Z takich instytucji nie wychodzi się dobrowolnie. Jedyna droga na zewnątrz, do wolności prowadzi przez czarny worek na zwłoki. Tak jest; z tym Pan Bodini zdążył się już pogodzić. Oni ostrzegli go zanim został wdrożony w niebezpieczne, dla niego szczegóły. Ale, dlaczego jego odział spotkała ta apokalipsa?
- Apokalipsa – powiedział Profesor - to dobre słowo, bo jak inaczej można nazwać śmierć piętnastotysięcznego, średniowiecznego miasta?
Pan Bodini już od dawna miał wrażenie, że Profesor czyta w jego myślach.
- Panie profesorze, przecież to prawie niemożliwe żeby w kilkadziesiąt godzin cała populacja zmniejszyła się o 96% - mówił, próbując racjonalnie myśleć Pan Bodini.
- Czy bez mojej wiedzy zmieniałaś dawki?
- Panie profesorze, nigdy bym sobie na to nie pozwolił!
- W takim razie musiałeś się pomylić, podać podwójne, nie podać wcale – adiutant zdobył się na lekkie zamachanie głową - Coś jednak spieprzyłeś, samo się nie stało!
Profesor nigdy nie przeklinał, gardził ludźmi używającymi wulgaryzmów. Pan Bodini miał, na początku swojej pracy z tym poważne problemy. Bodini jest młodym człowiekiem, może trochę mało skupionym, lecz przy profesorze wszyscy stają się mało skupieni. Przy profesorze, nawet medytujący mnisi są roztargnionymi gówniarami. Profesor nigdy nie pił alkoholu – z tym także Pan Bodini miał problem – kładzie się spać o określonych porach, wstaje równo z dźwiękiem budzika, a co najistotniejsze – profesor nigdy nie przeklina.
W tych okolicznościach nie trudno zrozumieć, dlaczego Pan Bodini trzęsąc się, opadł na swoje obrotowe krzesło. Adiutant oparł głowę na ręce i czuł, że albo zaraz zacznie płakać, albo zwymiotuje. Miał gorączkę. Czuł to wyraźnie. Ta dziwna faktura pod palcami, duszności, ten punktowy ból skroni i bezsilność wobec problemu postawionego przed Bodinim ścianą - ćwiekowanym murem z nabitymi w koło na pal głowami, mógł zwiastować tylko jedno. Bodini zemdlał.
- Pani Doktor, ilu zostało?
- Trochę ponad trzysta sztuk, rozproszone – odpowiedział siedzący w kącie mężczyzna. Dopiero teraz profesor uświadomił sobie, że znienawidzona przez niego sekretarka witała na poziomie kontroli dwa razy. Raz Panią Doktor, Jones, a drugi raz jego. Ivan, bo tak nazywał, był niewysokim chudym mężczyzną, oczywiście ubranym w biały kitel, którego sterylną symetrię zaburzał wełniany, szary sweter, założony prawdopodobnie na złą stronę. To i tak nie miało znaczenia. Kret był jedyny w swoim rodzaju. W całej korporacji nie było drugiego człowieka, któremu pozwalano palić radzieckie papierosy, pić oraz osobiście produkować samogon, czy wchodzić do pomieszczeń laboratoryjnych w swetrze na białym fartuchu. W całej korporacji nie było też człowieka, który potrafiłby zrobić na komputerze takie rzeczy, jakie Ivan robił w wieku dziesięciu lat. Kret nie lubił światła, świetlówek oraz wszystkich, tak natrętnych źródeł światła, które nie były jego komputerem. Pogarbiony, brudny, demon klawiatury, w okularach 2,5.
- Jak wygląda infrastruktura?
- Aktualnie dogorywa, ale przynajmniej już się nie pali – odpowiedział Ivan.
- Cała została tylko cytadela i zachodnie skrzydło ratusza. Tylko kamień ocalał, całe drewno.
- Sfajczyło się w pierwsze pół godziny – przerwał Doktor Jones, Kret.
- Dziękuję, Ivan – odpowiedziała Pani Doktor, jak na siebie niesłychanie łagodnie.
Nie wiadomo, dlaczego akurat Kreta, ale co do Ivana, Pani Jones zawsze była wyrozumiała. Wielu próbowało się do niej zbliżyć i nie chodzi o zbliżanie się do jej guzików. Pani Doktor jest niedostępna, powściągliwa, bardzo sarkastyczna, a jedyna osobą, z jaką rozmawia o sprawach prawie niezwiązanych z pracą jest właśnie Kret. Niezrozumiałe są także powody, dla których Pani Doktor nigdy nie nazwała Kreta Kretem. Zawsze używa imienia, bądź formuły „mój drogi”. Oczywiście Kret, jest jedyną osobą, do której w ten sposób się zwraca.
- Jesteśmy w trakcie odzyskiwania danych z archiwum, za niedługo powinniśmy wiedzieć czy nasz biedny, nieprzytomny, Bodini pomylił dawki – powiedział z przekąsem Ivan.
Profesor poderwał się z krzesła, podszedł do przeciwległej ściany, na której wisiała setka monitorów. Wszystkie pokazywały mniej więcej ten sam obraz. Zgliszcza, zwłoki, przebiegających w popłochu ludzi. Niektóre nic nie pokazywały. Śnieżyły.
- Jak to się stało, jak mogło do tego dojść – mówił do siebie profesor, licząc coś pod nosem, recytując jakieś ciągi cyfr.
- To proste, najzwyczajniej w świecie się pozarzynali. Chwycili się za łby i zostało kilku najsilniejszych. Historia zna masę takich przypadków – powiedział Kret, wracając w cień.
- Mój drogi. Przestań, przecież wiesz, że to nie możliwe.
- Niebo nie istnieje. Chcieliśmy stworzyć niebo, a ono nie istnieje! Czyżbyśmy niechcący odpowiedzieli na pytanie dręczące ludzkość od tysięcy lat? Boga nie ma. Od trzydziestu lat próbowałeś, doktorku od siedmiu boleści znaleźć boski pierwiastek, a historia i tak zrobiła swoje. Jak tu szukać boskich pierwiastków, boskiego połączenia, Pokoju Bożego, skoro nie ma Boga? Głównego zainteresowanego – ostatnie zdanie wypowiedział ciacho, na tyle cicho, że wszystkim utkwiło ono w pamięci najbardziej.


Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto