- Uwaga drzewo! – krzyknął ore wskazując na świeżo ścięty konar.
 Drzewo przewróciło się zwyczajnie, standardowo. Nie było w nim nic niezwykłego, ale to właśnie ten epizod stał się punktem zapalnym, od którego wzięły początek nieskoordynowane wydarzenia. Wysoka na 20 metrów sosna przewróciła się jak zawsze, na dół, ku ziemi, jednak nim jej dotknęła spadła na inne – stojące jeszcze – sosny i lekko zmieniła tor swojego upadku. Spadła na jednego z edukujących się chłopców.
 - Rozejść się, proszę odejść – krzyczał nadbiegający przewodnik – proszę: od dwadzieścia dwa do trzydzieści proszę o podniesienie konaru.
 Wyznaczone osoby podbiegły do konaru z wielką ochotą. Chłopcy dali z siebie wszystko i poderwali drzewo do góry. Dopiero teraz zaczęły się owe nieskoordynowane wydarzenia, a w zasadzie ciąg tych wydarzeń. Wszyscy chłopcy z okolicy przerwali pracę i zbiegli się i stanęli blisko miejsca zdarzenia. Wszyscy z wyciągniętymi językami stali i z niecierpliwością czekali na rozwój sytuacji. Przewodnik podszedł do przygniecionego chłopca i sprawdził mu puls.
 - Żyje. Proszę dwadzieścia dwa i dwadzieścia trzy, o podnisienie go i przetransportowanie do siedziby gł… – nie zdążył dokończyć prośby, gdyż ranny chłopak otworzył szeroko oczy, poderwał się na równe nogi i powiedział.
 - Jestem głodny
 Chłopaki pochowali języki, lecz poszkodowany – numer czterdzieści cztery – powtórzył
 - Jestem głodny, dlaczego wszyscy na mnie patrzycie?
 Teraz wymienieni wszyscy, łącznie z przewodnikiem otworzyli szeroko oczy i usta, tym razem języki zostały na swoim miejscu.
 - Dlaczego jesteście tacy zdziwieni? Przecież nic mi nie jest.
 Rzeczywiście wszyscy stali osłupieni. Nie dlatego, że przygnieciony chłopiec wstał, nie dlatego, że jego głowa nie była już okrągła. Ważniejsze od tego leżącego na ziemi kawałka jego czaszki, wraz z częścią kory mózgowej i krwi lejącej się po jego placach było to, że wypowiedział on na głos to, co ci wszyscy ludzie czuli przez całe swoje życie; i nigdy nikomu nie przyszło do głowy tak tego bezprecedensowo oznajmić.
 To jednak było zupełnie normalne w porównaniu z kolejnymi niespodziewanymi wydarzeniami. Chłopak rzucił się na stojącego obok przewodnika, zaczął bić go po twarzy, przewrócił go na ziemię krzycząc: „jeść, jeść, dajcie mi jeść i bijąc” nieprzerwanie. Młodzi mężczyźni wobec tego nagłego wybuchu agresji cofnęli się o krok i stanęli jak wryci, obserwując jednak zachowanie numeru czterdziestego czwartego. Po czterdziestu, może sześćdziesięciu sekundach szału, chłopak wyprostował się, zesztywniał, na jego twarzy pojawił się dziwny grymas bólu i wewnętrznej walki. Jego palce prostowały się i zginały z taką siłą, że sprawiały wrażenie jakby miały się zaraz połamać. Każdy w inną stronę. Po chwili słychać było trzask pękających zębów a z dziury w czaszce chłopaka wystrzeliła fontanna czarnej krwi, oblewając wszystkich na około. Numer czterdziesty czwarty padł sztywny na ziemię.
 Zapadła cisza. Trwała jednak ona tylko przez chwile, ponieważ chłopcy wyciągnęli języki i zaczęli zlizywać krew, leżącego na ziemi numeru ze swoich rąk, ramion i ubrań. Przewodnik wstał. Dopiero teraz było widać, że ma odgryzione ucho. Krwawił. Kilku chłopców, którzy nie mieli szczęścia być ochlapanymi białkiem leżącego, podbiegli do przewodnika i zaczęli ssać jego ucho, szyję i ogólnie poobijaną, krwawiącą twarz. Było ich za dużo, za dużo na jednego przewodnika, który upadł pod ich ciężarem, ale i za dużo dla samych siebie. Kolejne niespodziewane wydarzenia następowały lawinowo. Dwóch kolegów z oddziału trzeciego zaczęło się przepychać. Jeden uderzył drugiego w twarz, inny kopnął chłopca, który dopchał się do życiodajnego białka. Wszyscy oblegający, leżącego na ziemi przewodnika zaczęli się popychać, krzyczeć na siebie. Potem bili, gryźli, kopali. Była to czterdziesto może sześćdziesięcio sekundowa furia. Potem jak u pierwowzoru, po kolei zaczęli sztywnieć, walczyć z wewnętrznym bólem, aby ostatecznie upaść w dziwnych konwulsjach spowodowanych nieskoordynowanymi napięciami mięśni.
Wszyscy, przed chwilą bijący się chłopcy, leżeli na ziemi pokrytej sosnowymi igłami, gałęźmi i krwią. Reszta stała nieruchomo.
Stali tak przez kilka chwili, lecz powoli ich buzie otwierały się i wychodził w nich języki, głodne, wysuszone języki, proszące o białko. Proszące o prawdziwe zwierzęce białko, jakiego nie ma w jabłkach, w wodzie, ale leży ono tutaj, na ściółce, w miejscu ich edukacji.
 Jeden z chłopców wyłamał się z szeregu powoli, badając teren ruszył w stronę leżącego na ziemi przewodnika. Za nim drugi, trzeci, kolejni. Wszystko działo się powoli, lecz nabierało tempa, zbliżało się do punktu kulminacyjnego i lada moment mogło skończyć się tą samą ślepą furią.
 Tak się jednak nie stało. Rozległ się dźwięk gwizdka. Kolejny z innej strony, potem następny. Zadziałało to jak wyrwanie z koszmaru. Chłopcy obudzili się z amoku, ustawili się w dwurzędach i rzucili się w ucieczkę. Co chwila dołączali do nich kolejni – obserwatorzy. To oni gwizdali i to oni ostrzegli całą grupę A przed nadciągającym z południa niebezpieczeństwem, broniąc ich także przed niebezpieczeństwem znacznie gorszym. Przed nimi samymi.
 Chłopcy biegli w szeregach, lecz za ich placami zaczęły się pierwsze ryki i piania. Do leżących na ziemi podbiegły AD-18 pazurami rozszarpując ich ciała, zatapiając kły w ich sztywnych ciałach. Ranny przewodnik zaczął uciekać. Lecz drogę zastąpił mu znany z podręczników latający BX-12. Małe, opierzone stworzenie, z żółtym dziobem, stojące na dwóch trzypalczastych nogach. Każda zakończona krótkim, ostrym pazurem, wyglądająca jak obrana ze skóry – nie była opierzona. Było coś jeszcze – na opierzonej głowie latającego BX-12 znajdował się czerwony grzebień, fałd skórny, przypominający grzebień. To była ostatnia rzecz, jaką przewodnik zobaczył, przynajmniej na lewe oko, ponieważ latający BX-12 zapiał, podskoczył, przeżył skrzydłami i dziobnął mężczyznę w gałkę oczną. Przewodnik zawył z bólu. Płakał, uciekał. Był jednak ranny, nie miał szans. Latający BX-12 wskoczył mu na plecy – nic nie ważył, może kilogram. Nie ważył, był mały - może pół metra, ale dziobał straszliwie mocno. Kiedy mały potwór ugryzł przewodnika w ucho ten złapał go za szyję i skręcił mu kark. Rzucił ścierwo i runął na ziemię. Wstał słysząc za swoimi plecami kolejne piania. Przebiegł nad martwym ciałem latającego BX-12, lecz po czterdziestu, może sześćdziesięciu sekundach padł sztywny na ziemię.
 W siedzibie głównej trwał już alarm. Wszędzie słychać było gwizdki, dzwony, ludzie biegali szeregami a przewodnicy krzyczeli na równych sobie podwładnych. Teraz mogli wydawać polecenia, to z pewnością były wydarzenia opisane w Prawie Muta. Zanim jednak wszyscy edukujący się w szybie, przy wydobyciu rudy chłopcy wyszli z tuneli, zwierzęta zdążyły dobiec gmachu. Zabijały wszystkich, a tych, którzy podjęli z nimi jakąkolwiek walkę wykańczały po czterdziestu, może sześćdziesięciu sekundach, kiedy ci leżeli już sztywni na ziemi. Tylko garstka dzieci z grupy A zdążyła zamknąć się na wyższych piętrach gmachu głównego placówki edukacyjnej wiertniczo-wydobywczej. Reszta zginęła na zewnątrz lub w tunelach próbując schować się przed zwierzętami o bardzo wyczulonym węchu.
 O osiemnastym biciu dzwonu wierzy cytadeli Marcia wróciła do domu sama.

Inne artykuły z tej kategorii

Rozdział drugi, część I 05 Cze 2009

Częśc III 03 Cze 2009

*** 29 Maj 2009

Część I,II 28 Maj 2009

Wielka Improwizacja Z.B. 07 Kwi 2009

Najgorsze 11 Mar 2009

Górski poranek 11 Mar 2009

- Wszystkie z tej kategorii -

Nie masz konta? Zarejestruj się

Zaloguj się na swoje konto